Był rok 2000. Myślałam, że jestem gruba i brzydka i nigdy nie znajdę faceta. Dręczyło mnie ciągłe poczucie, że moja otyłość jest nie do zniesienia dla każdego normalnego człowieka. I była, ale tylko dla mnie. Przy wzroście 164 cm ważyłam 57 kilo. Śmieszne, wiem, ale niemal od zawsze czułam się gruba i nic nie mogłam na to poradzić. Z wiekiem to uczucie tylko się pogłębiało.
Teraz jest rok 2011. Nadal myślę, że jestem gruba, ale teraz przynajmniej tak faktycznie jest. Jedyne co się zmieniło to fakt, że lubię siebie. Taką, jaką jestem, ale nie taką, jak wyglądam. Nie patrzę już w lustro prawie wcale, poza momentami, kiedy muszę poprawić sobie włosy albo posmarować twarz kremem. Nie maluję się, więc problem pudrowania noska odpada. Nadal mam 164 cm, ale ważę już 80 kilo. Dopadł mnie pierwszy stopień otyłości (według podziału BMI).
Tak poza tym to jestem świetną aktorką. Ostatnio rozmawiałam ze znajomą, który zna mnnie tylko z okresu „po”, no i zeszło na kompleksy. Jakaś taka szczera ta rozmowa była, więc powiedziałam jej, że kompleksów to ja mam więcej niż włosów na głowie. Że jestem chorobliwie nieśmiała, nienawidzę swojego ciała, twarz też do najpiękniejszych nie należy i właściwie tylko charakter mi w miarę odpowiada. Okazało się, że świetnie się ukrywam, bo do tej pory ona (i wszyscy pozostali znajomi z pracy) myślała, że nic mnie nie rusza i nic mnie nie zabije. Wyśmiewam się z siebie i ze swojej tuszy, jestem wesoła i zabawna, zawsze w dobrym humorze i żartem na ustach.
No cóż. Tak to już bywa. Nauczyłam się tego, bo taki auto atak to skuteczna obrona przed atakiem z zewnątrz. Nikt nie może mnie skopać, jeśli sama skopię się najpierw. Nikt nie powie mi, że jestem gruba i brzydka, jeśli sama tak o sobie żartuję. Te żarty bolą czasami, ale bardziej bolały komentarze innych. Dlatego też tylko to mi pozostaje. Ja wiem, że nie jestem najgrubsza na świecie. Nie ważę ponad 100 kilo, ale i bez tego wyglądam jak ludzik Michelina. Wałki wychodzą mi z ubrań, baleronik welcome to, drugi podbródek obecny. Wiem też, że inni mają prawdziwe problemy, takie jak straszne choroby, śmierć najbliższych, głód na świecie… Jednak każdy ma takie problemy, jakie ma i są one dla niego najważniejsze. Nie będę czuła się winna, że ja martwię się swoją tuszą, podczas gdy dziecko w Afryce nie ma co jeść. Po prostu nie.
Taki nieco smutny ten post mi wyszedł, ale wspominanie siebie sprzed lat, kied byłam szczupła, zawsze tak na mnie działa. No i w końcu dochodzimy do sedna. Zdjęcia „przed” i „po” (przypominam tylko, że to przed jest chudsze, a po grubsze, a nie odwrotnie). Żeby nie było wątpliwości: zdjęć „przed” nie mam w domu dużo, więc wzięłam pierwsze lepsze, natomiast zdjęcie „po” zostało dokładnie wyselekcjonowane. Nie jest najgorsze, ale nie jest też najlepsze, niczego nie ukrywa, więc strzeżcie się, co wrażliwsi.
2000 |
2010 |
Z przyczyn trudnych do wyjaśnienia mój blog nie działa, tzn. działa-ale ja nie mogę się na nim zalogować. W związku z tym zapraszam do mojego nowego bloga :))
OdpowiedzUsuńhttp://psotkowa.blog.onet.pl/
Lenna
Ja, przy wadze 48 kg przy wzroście 160 cm czułam się grubo, ba, nawet w 5 klasie podstawówki, ważąc 42 tak się czułam. Nie trzeba psychologa, by zobaczyć skąd to się bierze- wiecznie odchudzająca się matka, gazety, które już wtedy oszukiwały rzeczywistość, itp. itd. Teraz, po urodzeniu dziecka, ważę 55 kg, moje ciało zmieniło się w rozciągnięty worek, a mimo to bardziej akceptuję siebie. I muszę zrobić wszystko, by mojemu dziecku przekazać tę akceptację siebie i swojego ciała.
OdpowiedzUsuńDla mnie najważniejsza jest teraz sprawność fizyczna i zdrowie, w końcu muszę być na chodzie jeszcze z 17-18 lat zanim syn się usamodzielni.
Pozdrowienia!