Na wstępie pragnę przeprosić wszystkich, którzy czekali na moje odpowiedzi na komentarze. Próbowałam z tym walczyć, ale do tego trzeba kogoś mądrzejszego ode mnie, a nikogo takiego nie mam akurat aktualnie pod ręką. Nie mogę dodawać komentarzy zalogowana i już. Dlatego pod ostatnim postem dodałam się jako anonimowy. Jeśli nic się nie zmieni, nadal tak właśnie będę postępować. Tyle tytułem wstępu.
Tymczasem koniec roku przynosi nam coraz więcej ciekawostek, które nadają się chyba tylko do „Mamy Cię”. Czasem tak właśnie się czuję – jakbym była w ukrytej kamerze i za chwilę ktoś miałby do mnie wyskoczyć zza winkla i krzyknąć „Mamy Cię!”. Niestety, jak dotąd nikt tego nie uczynił, więc muszę mimo wszystko założyć, że to się dzieje naprawdę.
Tym razem historia Jasia, który tak samo jak Antoś, historię ma nieciekawą. Jednak na początek muszę poczynić pewien wstęp, który dla nie – nauczycieli może okazać się dość istotny.
Otóż w szkole obowiązują następujące zasady: miesiąc przed ostatecznym wystawieniem ocen należy poinformować uczniów i ich rodziców o przewidywanych cenzurkach. Jeśli uczeń ma za dużo ocen, które nie przypadają mu do gustu, może je poprawić właśnie w ciągu tego miesiąca. Jeśli tego nie zrobi, nadchodzi Armagedon. Miesiąc po przedstawieniu wszystkich ocen przychodzi czas na wstawianie tych ostatecznych. Stawia się je w dzienniku długopisem, nieodwołalnie. Tydzień po tym wystawieniu ocen przychodzi czas na Radę Pedagogiczną, która ustala, czy wszystko gra. Na tej Radzie ustala się również egzaminy poprawkowe, przy czym uczniowi należy się poprawka, jeśli nie zdaje z dwóch przedmiotów. W przypadku większej liczby, sensowność poprawki ustalaja nauczyciele (czyli czy da radę zdać 8, czy też nie ma sensu szarpać sobie nerwów i zostanie drugi raz w tej samej klasie). Tak to wygląda od strony formalnej.
Wróćmy do Jasia. Otóż z Jasiem mam lekcje cztery razy w tygodniu – poniedziałek, środa, czwartek i piątek. W poniedziałek Jasiu oznajmia mi, że on chce się poprawić. Przyjdzie we wtorek po lekcjach, jako że do środy jest wystawianie ocen. Widzimy się we czwartek i taki oto nawiązuje się dialog:
- Mogę się poprawić?
- Chyba żartujesz? Gdzie byłeś we wtorek?
- Byłem nieobecny cały dzień.
- A w środę?
- Uciekłem.
Jeśli liczył na to, że się nad nim zlituję za szczerość, to srogo się przeliczył, ale postanowiłam zagrać w tą jego gierkę.
- I czego ty oczekujesz, chłopcze?
- To nie mogę poprawić?
- Wystawiłam wczoraj wszystkie oceny.
- Ale ja się mogę poprawiać do rady. [???sic!]
- Nie do rady, Jasiu, a w wyjątkowych przypadkach do piątku.
- To mogę?
Dałam mu sprawdzian do poprawy, po pięciu minutach dostaję go z powrotem. Jak się można łatwo domyślić, farmazony rodem z Nibylandii. Dostaje 7 punktów na 25, co oczywiście w żaden sposób nie poprawia mu oceny. Patrzę w dziennik i co widzę? Otóż Jasiu ma siedem jedynek.
- I jak ty, chłopcze, masz zamiar to poprawić?
- No poprawię pięć jedynek do rady, a z dwóch przedmiotów będę miał poprawki.
- Po pierwsze, nie do rady, tylko do wczoraj (skąd on wziął ten termin – do rady???). Po drugie, zalicz, proszę, angielski do tych dwóch poprawkowych, bo dwójki z tego nie będzie.
Jasiu rozżalony usiadł i pracował na lekcji jak nigdy dotąd, zapewne w nadziei, że jednak jakoś tą dwóję uda mu się uzyskać. Nie udało się, a Jasiu z całą pewnością nie poprawi pozostałych pięciu przedmiotów.
Zdumiewa mnie tylko fakt, że Jasiu uparcie brał sobie terminy z sufitu i wprowadzał je do swojego mózgu niczym powszechnie znane fakty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz