Moja koleżanka kiedyś powiedziała mi, że jestem nienormalna, bo
potrafię ugotować dwa różne obiady tylko dlatego, że chcę zjeść coś, co mojemu
mężowi nie smakuje. Ona gotuje jednorazowo dla wszystkich i nie interesuje jej,
że mąż czegoś nie lubi. Jest na stole to ma to zjeść i tyle. Skoro ona może, to
on też. I on się na ten układ godzi. I tak jest dobrze. Tylko że u nas jest
zupełnie inaczej.
Odkąd pamiętam, nikt w domu nie zmuszał mnie do jedzenia rzeczy,
których nie lubiłam. Nie było ich wiele, ale mama za każdym razem pytała mnie,
na co mam ochotę. Przy każdym posiłku. I często gotowała właśnie to, co sobie
zażyczyłam (nie zawsze, czasami miała już gotowy obiad i podstawiała mi go pod
nos). Jeśli czegoś nie lubiłam, nie gościło to na moim talerzu. Nie wiem, czy
to mama nauczyła mnie lubić to samo co ona, czy po prostu odkąd się urodziłam
nie jadła potraw, które ona lubi, a ja nie. Faktem jest, że nie musiałam
wciskać w siebie znienawidzonego jedzenia tylko dlatego, że mama tak
powiedziała.
Taką samą zasadę stosuję wobec mojego męża. Wiadomo, że każde z nas
przyszło do tej wspólnej norki z własnymi przyzwyczajeniami i że w swoich
rodzinnych domach mieliśmy własne upodobania. Docieramy się nawzajem, bo tak
trzeba. Jednak docieranie nie polega na wzajemnym zmuszaniu się do przyjęcia
zasad tej drugiej osoby. Docieranie się polega na kompromisach, również tych
kulinarnych. Jeśli jego mama robiła jakąś potrawę inaczej niż ja to daję mu
posmakować mojej, a potem staram się zrobić, jak u niego i sama jej posmakować.
Raz tak, raz tak.
Jeśli mój mąż czegoś nie lubi (a ja owszem), mam trzy wyjścia. Postawić
mu to pod nos i zażądać konsumpcji. Nigdy tego nie gotować. Ugotować dwa
obiady. Pierwszej opcji nie wyobrażam sobie w ogóle. Druga wymagałaby ode mnie
zbyt wielkiego poświęcenia. Jeśli coś lubię, chciałabym to od czasu do czasu
zjeść. Dlatego w grę wchodzi tylko opcja trzecia. Dlatego jeśli ja akurat mam
ochotę na szpinak, to mężowi smażę karkówkę (za którą sama nie przepadam).
Jeśli on chce zjeść pierogi z mięsem (lubię, ale nie za często), ja gotuję
sobie kurczaka w sosie śmietanowo – ziołowym. I tak dalej…
Jest to dla mnie tak naturalne, jak oddychanie. Jednak coraz częściej
zauważam, że jestem raczej wyjątkiem niż regułą. Kobiety nie lubią chodzić na
kompromis (nie tylko kulinarny), często żądają od partnera, żeby zachowywał się
tak, jak one tego oczekują. Nie może iść z kolegami na piwo, bo się spije. Nie
może oglądać się za kobietami, bo ją zdradzi. Nie może oglądać pornosów, bo na
pewno jest zboczeńcem. I tak na okrągło. Za to ona może iść z koleżankami do
kawiarni, bo one tak kulturalnie tylko sobie pogadają. Ona może być obiektem
pożądania innych mężczyzn (wśród nich są mężczyźni innych kobiet, a te kobiety
nie pozwalają się oglądać za innymi, itd.), bo to takie miłe.
Najwidoczniej ja jestem jakaś inna, ale dobrze mi z tym :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz