Pisałam już kiedyś o tym, że szkoła to najbardziej „sprawiedliwe”
miejsce płacy na świecie. Każdy zarabia tyle samo (z podziałem na stopnie
zawodowe) bez względu na to, czy jest hetero – czy homoseksualistą, wierzącym
czy ateistą, szczęśliwą czy nieszczęśliwą osobą, a nawet nie patrząc na to, czy
jest nauczycielem „dobrym” czy „złym”. Ostatnio zdarzyło mi się przeczytać
artykuł w Gazecie Wyborczej, którego autor/ka litościwie zniknął/ęła w mrokach
mojej niepamięci. Dla potrzeb posta powiedzmy, że był to pan (żebym nie musiała
co chwila „slashować”).
I tenże pan stwierdził, że płacenie wszystkim jak leci tyle samo to
przeżytek i powinno się te płace zróżnicować. I chwała mu, temu panu, tyle że
pomysł, w jaki sposób je zróżnicować, miał taki, że jakbym go złapała to by mu
się bardzo szybko oczka otworzyły. Otóż jaśnie pan stwierdził, że ci wypuszczający
spod swoich skrzydeł olimpijczyków i laureatów konkursów powinni zarabiać
więcej niż ci, którzy takowych nie mają.
Na pierwszy rzut oka wszystko gra. Przecież ci, których uczniowie
odnoszą sukcesy zasłużyli sobie na to przez pracę z tymi uczniami, rozwijanie
ich zdolności i osiągnięć. Sukcesy w konkursach, zawodach, olimpiadach to
zasługa przede wszystkim uczniów, ale i po części ich nauczycieli. I wszystko
byłoby pięknie, gdyby nie dwa małe „ale”.
Pierwsze „ale” dotyczy tego, że niektórzy uczniowie nie są dobrzy
DZIĘKI nauczycielom, ale POMIMO nim. Są tacy nauczyciele, którzy starają się
uczniów do nauki zniechęcić, którzy w żaden sposób nie pomagają im rozwijać ich
talentów, a jedynie na nich żerują, podczas gdy uczeń sam, w domu, w pocie
czoła, zdobywa potrzebną mu wiedzę. Za co wtedy taki nauczyciel miałby dostać
gratyfikację? Za nieprzeszkadzanie uczniowi w dążeniu do sukcesu? Za nie swoją
pracę?
Drugie „ale” dotyczy szkół, które w zasadzie nie mają szans na
jakiekolwiek sukcesy w dziedzinie konkursów, bo ich uczniowie są... no cóż, nie
dość utalentowani. Albo mają za małe szanse w starciach z gigantami. Weźmy tu
przykład mojego przedmiotu. Regularnie zgłaszam zdolnych uczniów do konkursów.
Spędzamy czas, przygotowując się do nich, a na końcu i tak wśród laureatów
widzę uczniów szkół dwujęzycznych. I to jest demotywujące, bo moi uczniowie
mają niewielkie (jeśli jakiekolwiek) szanse na dorównanie komuś, kto uczy się w
szkole z wykładowym językiem angielskim albo kto ma 10 godzin angielskiego w
tygodniu.
Dlatego właśnie uważam, że rozliczanie nauczycieli według sukcesów ich
uczniów jest pomysłem co najmniej nietrafionym, żeby nie określić tego bardziej
brutalnie. Nie mam jednak równocześnie rozwiązania tego problemu. Dlaczego więc
tak mocno przyczepiłam się do pomysłu pana redaktora? Bo jako dziennikarz
powinien był przeprowadzić jakieś elementarne przynajmniej śledztwo albo coś na
kształt badań. Od razu by mu wyszło, że jego pomysł to bzdura i być może
zastanowiłby się dwa razy zanim by coś takiego napisał. Tymczasem szanowny pan
nie był łaskaw nawet dwa razy pomyśleć, cóż dopiero zebrać jakieś rzetelne
materiały. I dlatego jest mi przykro, bo potem jesteśmy oceniani na podstawie
takich właśnie beznadziejnych tekstów, których autorowi nie zależy na
rzetelności, a jedynie na zapełnieniu miejsca i dostaniu za to kasy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz