środa, 30 stycznia 2013

Wypadek w szkole.


Mało kto zdaje sobie sprawę, co się dzieje, kiedy w szkole wydarzy się wypadek. Nie musi to być wcale poważny wypadek, typu złamanie nogi czy omdlenie. Wystarczy, że dziewczyna (w ramach zalotów zapewne) dostanie śnieżką w oko. Na początku słabo widzi, potem jest lepiej. Pozostają popękane naczynka i nieco spuchnięty policzek. I tu właśnie zaczyna się historia w trzech aktach.
AKT I
Wzywamy rodzica, który szczęśliwie może przyjechać. I tu się zaczyna. Dostała w oko, więc zdarzyć wszystko się może. Teraz jest OK, ale co będzie za dwie godziny albo jutro? To jednak oko, w pierwszej chwili może wydawać się, że dobrze, a potem będzie zadyma. Matka wraz ze mną podejmuje decyzję – wzywamy pogotowie. Jako kobieta wiem, że wzywanie karetki do spuchniętego oka nie jest zagrożeniem życia. Jako nauczycielka nie mam zamiaru iść do więzienia. Dlatego właśnie wykręcam potulnie 999 i przekazuję sprawę dyspozytorce. Proszę czekać, karetka przyjedzie.
Jest. Wchodzi dwóch ratowników. Jeden bada dziewczynę i rozmawia z mamą. Niby wszystko w porządku, na pierwszy rzut oka jest zdrowa, widzi dobrze, ale i tak trzeba zbadać. Można zawieźć karetką, można samemu, można iść do okulisty na własny rachunek. Matka już wcześniej podjęła decyzję, że karetką będzie szybciej i za darmo, a tu nagle... zmienia zdanie. Jednak nie pojedziemy, dziękujemy za przyjazd.
W tym samym czasie drugi ratownik stojący z boku szepcze pod nosem „W ogóle nie trzeba było wzywać karetki.” Ja też stoję z boku, więc go słyszę, nikt inny nie. Mam ochotę odwinąć się i mu przywalić. Bo gdyby coś się stało, matka zażądałaby przyjazdu, a ja bym odmówiła, na mnie spadłaby odpowiedzialność. Też mam dziecko, nie zamierzam spędzić części życia w sądach albo w więzieniu.
No ale nic, stało się. Dziewczyna kilka minut później wesoło bryka po szkole, zaśmiewając się w głos z koleżankami (wcześniej histeria, płacz, krzyki i cały wspaniały cyrk). W porządku, nie mnie oceniać.
AKT II
Dwie godziny lekcyjne później chłopak (a jakże, też z mojej klasy wychowawczej) biega po korytarzu. Sadzi po kilka stopni po schodach, szaleje po całej szkole. Zwraca mu uwagę każdy nauczyciel dyżurujący, w tym pani dyrektor, ale przecież po co słuchać dorosłych, zwłaszcza jak się ma ADHD. W którymś momencie w szalonym biegu na połowie długości schodów nagle zaczyna wpadać w poślizg. Żeby nie polecieć na głowę, skacze. Ląduje na tyle niefortunnie, że kostka pada. Nie wiadomo co się dokładnie dzieje, ale noga puchnie.
Wzywamy matkę, przychodzi. Dzieciakowi w międzyczasie smarujemy kostkę maścią, bo tylko tyle możemy zrobić. Twierdzi, że jest lepiej. Kiedy matka przyjeżdża i zdejmuje opatrunek, trzęsie się jak osika. Wielki macho ma łzy w oczach (czemu wcale się nie dziwię), ale nadal gra odpornego. Widać jednak, że ze spaceru do domu nic nie będzie. Na tramwaj też nie dokuśtyka, więc zapada decyzja (jako że matka samochodu nie ma) – wzywamy pogotowie. Przynajmniej tu wyraźnie widać, że bez interwencji się nie obejdzie. Oczywiście po karetkę dzwonię ja. Już zastanawiam się, czy po podaniu adresu nie stwierdzą, że jakiś dzieciak sobie jaja robi.
Zespół przyjeżdża, oczywiście ten sam. Tym razem ratownik już nie komentuje. Może przemyślał, może pogadał z tym drugim, nie wiem. Żartuje tylko „Następnym razem kawa i ciastka nam sie należą.” Takie żarty są w porządku, więc szybko zapewniam, że nie ma sprawy. Oczywiście, jak przypuszczałam, na ostry dyżur trzeba jechać, nie ma bata.
AKT III (matriksowy nieco jakiś)
Na drugi dzień przychodzi do szkoły uczennica z podbitym okiem i pyta, czy ma wziąć od prywatnego okulisty fakturę albo paragon, bo w sumie to może domagać się będzie od chłopaka zwrotu pieniędzy za wizytę. No cóż, nie ukrywam, że miałam ochotę roześmiać jej się w twarz. Oczywiście to byłoby bardzo nieprofesjonalne, tłumaczę więc tylko, że przecież było wzywane pogotowie, miała szansę zrobić badanie szybko i za darmo. Skoro zdecydowała się na prywatne, raczej sama musi zapłacić. Dziewczyna przyjmuje do wiadomości, ale pewnie i tak decyzję o dalszym postępowaniu podejmie matka. Doprawdy, zdumiewa mnie tupet niektórych ludzi...

poniedziałek, 14 stycznia 2013

Przemoc.


Dzisiaj o temacie trudnym w bardzo wielu aspektach, ale kiedyś w końcu i taki pojawić się musi. A to za sprawą historii, która przykuła moją uwagę na pewnym portalu. Otóż chodzi o przemoc w domu. Zarówno tą fizyczną jak i psychiczną. Są dwie strony medalu. Z jednej strony dziecko jest maltretowane, a społeczeństwo (w tym piszę jako nauczycielka i jako sąsiadka na przykład) nie reaguje. Są też sytuacje, w których WYDAJE SIĘ, że dziecko jest maltretowane i społeczeństwo reaguje. Ile razy słyszałam, że gdyby ktoś wcześniej zareagował to by dziecko miało lepiej. Ile też razy słyszało się, że nadgorliwa opieka społeczna zabrała dziecko rodzicom, bo tamto nabiło sobie siniaki na zajęciach karate, a sąsiadka zgłosiła to jako znęcanie. 
I w tym wszystkim taki sobie zwykły obywatel, który musi rozróżnić jedną sytuację od drugiej. I moje „ulubione” zdania: „Wszyscy wiedzieli, co się tam działo i nikt nie zareagował”, „Przecież oni musieli wiedzieć, że ktoś mnie bije, to było oczywiste.” Otóż nie, nic nie jest oczywiste. Nie jest oczywiste, że dziecko płaczące za ścianą jest bite, nie jest oczywiste, że dziecko przychodzące z siniakami do szkoły jest maltretowane, że dziecko rysujące czarne rysunki jest wykorzystywane. Nic nie jest oczywiste póki ktoś nie powie mi, że tak jest. Oczywiste jest tylko wtedy, jeśli rodzić KATUJE (a nie daje klapsa) dziecko na moich oczach (i bez komentarzy, że klaps to też przemoc i od tego się zaczyna, i kryminał się należy, bo dość mam takich pseudoargumentów).
Przykro mi, ale taka jest prawda. Są w życiu różne sytuacje i dzieciom ciężko jest się do nich przyznać i z nimi uporać. Dlatego właśnie najczęściej dzieci nie mówią. A my mamy zgadywać. I to też jest straszne. Bo co jeśli przez moją nadgorliwość ktoś straci dziecko? To też jest dla niego trauma. A jeśli mam szansę jakieś dziecko uratować? Taką właśnie decyzję przychodzi mi podjąć, kiedy staję w obliczu własnych przypuszczeń. I to jest cholernie trudne.
Ja wiem, że straszne są sytuacje kiedy ktoś ignoruje płacz za ścianą. Ale nie potępiam tych ludzi, którzy nie reagują. Czasami można zrobić większą krzywdę, a odpowiedzialność spada na nas. I z tą odpowiedzialnością trzeba żyć. Oczywiście odpowiedzialność działa i w drugą stronę, czyli nie zareagowałam i stała się tragedia, dlatego też każdy musi tą decyzję podjąć sam i nie można nikogo obwiniać.

czwartek, 10 stycznia 2013

Dodatek motywacyjny - epilog.


Wróciłam do szkoły i to widać od razu. Znowu rwę sobie włosy z głowy i znowu brać nauczycielska i uczniowska dostarcza mi nowego materiału na posty. Nie będzie więc farmazonów w stylu łapówek i basenów, wracamy na własne podwórko i do dalszego kalania własnego gniazda.
Kilka dni temu pani dyrektor uszczęśliwiła nas arkuszem, w którym musimy wyspowiadać się ze wszystkich swoich działań. Ma to służyć sprawiedliwemu przyznawaniu dodatków motywacyjnych. Byłam wniebowzięta, choć miałam zastrzeżenia co do samej treści dokumentu. Powód był prosty - po ostatnim dodatku motywacyjnym zwątpiłam w sens jego dostawania, bo kwota tak bardzo mnie oszołomiła, że nie wiedziałam, czy najpierw kupować zegarek Cartiera, czy pierścionek z brylantem (oczywiście sarkazm).
W pokoju nauczycielskim oczywiście od razu usłyszałam, jaka to wielka niesprawiedliwość i bezsens produkować kolejne papiery. A ja oczywiście stanęłam okoniem i stwierdziłam, że ja się cieszę, bo czuję się niesprawiedliwie potraktowana i uważam, że teraz będzie przynajmniej jaśniej i konkretniej. To, co usłyszałam od jednej z nauczycielek, powaliło mnie na kolana (cytat „mniej więcej”, ale sens zachowany):
- No tak, bo TY latasz teraz na kursy, bo młoda jesteś, a ja 20 LAT PRACUJĘ i wszystkie te szkolenia już przeżyłam!
I powiem, co mi się od razu nawinęło do głowy: „Dodatku motywacyjnego nie dostaje się przez zasiedzenie, a za lata pracy jest wysługa. Jak się chce dostawać więcej, trzeba zasuwać.” Nie odpyskowałam, bo mimo że zazwyczaj mam cięty język i mówię szybciej niż pomyślę to wiem, że z tą panią rozmowy nie ma. Starszy ma mieć zagwarantowany szacunek i młody nie będzie jej pyskował – takie jest jej zdanie.
No tak, nie ma już ochoty wiele robić, bo swoje przepracowała i swego czasu udzielała się jak mogła. I ja to rozumiem i szanuję. Nie wiem, czy sama nie odpuszczę sobie po zrobieniu awansu na kilka lat. Trzeba przystopować, nie da się na 150% cały czas. Tylko że wtedy nie będę oczekiwała wysokiego dodatku. Będę musiała zadowolić się średnim, bo po mnie przyjdą zapewne następni. Tymczasem pani uważa, że skoro pracuje dłużej, to powinna dostawać więcej nie tylko pensji (wysługa lat, wyższy stopień awansu), ale też wszystkich pozostałych apanaży, które zależą od nieco innych warunków niż lata pracy.
Nie przejmuję się jednak aż tak bardzo (choć ciśnienie mi podniosła), bo najczęściej najgłośniej krzyczą ci, którzy mają niewiele do napisania. Ja tam wypełniłam arkusz i wysłałam go do oceny, a z jego zawartości byłam całkiem zadowolona, choć oczywiście mogłam robić jeszcze więcej...

wtorek, 8 stycznia 2013

Łapówki i dowody wdzięczności.


Mieszkam w tym kraju już tyle lat, a mimo to tak wiele rzeczy mnie zdumiewa. Ostatnio zdumiewa mnie wielce dyskusja na temat, czy doktor jakiś tam wziął łapówkę, czy też nie. Czy były to tylko dowody wdzięczności, czy też od pieniędzy uzależniał wykonanie operacji. Okazuje się, że nagle duża część narodu ma problem ze zrozumieniem różnicy między łapówką a dowodem wdzięczności. Czytam więc i słucham wynurzeń, czy bukiet kwiatów jest łapówką czy dowodem i czym różni się wyjątkowo drogi bukiet kwiatów od koperty z pieniędzmi. I zastygam w stuporze.
Nie rozumiem, jak można nie odróżniać tych dwóch rzeczy, bo dla mnie to doprawdy banalnie proste. Jeśli ktoś przyjmuje cokolwiek PRZED wykonaniem swojej pracy (i nie ma znaczenia, czy jest to lekarz, nauczyciel czy taksówkarz) to jest to łapówka, bo od dostarczenia lub niedostarczenia danej rzeczy uzależnia swoje zaangażowanie. Jeśli natomiast ktoś przyjmuje prezent (jaki on by nie był) PO wykonaniu swoich obowiązków, wtedy możemy mówić o dowodzie wdzięczności. I naprawdę nie widzę tutaj problemu z interpretacją tej sytuacji.
Choćby moja własna praca. Gdybym 1 czerwca dostała od uczniów ze swojej klasy prezent albo kopertę z pieniędzmi z pewnością uznałabym to za łapówkę. Coś ode mnie chcą, czegoś za to oczekują w zamian. Tymczasem prezenty z okazji końca roku (przy rozdawaniu świadectw) są dla mnie tylko i wyłącznie miłym gestem. Oczywiście koperta z pieniędzmi przy zakończeniu roku zszokowałaby mnie, bo wydawałoby mi się to dziwne, ale już kwiaty albo słodycze to tylko sposób na powiedzenie „Dziękujemy Pani za rok współpracy”. Wiem, że niektórzy nauczyciele również i to uważają za łapówkę i kwiatów czy drobnych prezentów (np. słodyczy) nie przyjmują, ale wydaje mi się to nieco nad wyraz poprawne i trochę niepoważne.
Swego czasu leżałam w szpitalu, gdzie bardzo dobrze się mną zajęto. Niby taka praca, obowiązek, a jednak nie oczywistość, bo leżałam też w szpitalach, gdzie opieka była do kitu. I ja tych wspaniałych opiekunów chciałam jakoś wynagrodzić, przekazać im moją wdzięczność, pokazać, że było mi wyjątkowo dobrze i że świetnie wykonują swoją pracę. Kupiłam im... bombonierki. I pewnie ktoś może uważać, że to banalne, ale na tym właśnie polega dowód wdzięczności. Nie liczy się rzecz, liczy się gest.