Kiedyś myślałam, że nauczyciele i
w ogóle dorośli chcą nam zrobić na złość. Nie wypuszczają wcześniej z zajęć, bo
mają taki kaprys. Wymyślają jakieś głupie nakazy i zakazy, bo w ogóle młodych
nie rozumieją i nie wiedzą, co my przeżywamy. I zapewne po części tak było. Nie
przewidziałam jednak tego, czego nie przewiduje żaden młody człowiek - że ja
też któregoś dnia dorosnę i stanę po drugiej stronie barykady. I niekoniecznie
muszę być nauczycielem, żeby to zauważyć. Wystarczy, że jestem dorosła, że
stanę się rodzicem, a jeśli do tego jestem nauczycielem, to już w ogóle
pozamiatane.
Dopiero teraz dostrzegam, że
odpowiedzialność karna na takim nauczycielu, który wypuszcza z lekcji ciąży
ogromna. I że może to jednak nie był jego kaprys, a strach przed naszymi
odpałowymi pomysłami (chodź, pójdziemy środkiem jezdni, przecież nic się nie
stanie...). I że może te wszystkie zakazy i nakazy miały w sobie jednak ziarnko
sensu i nauczyły mnie czegoś, czego niektóre dzisiejsze dzieci (choć umówmy
się, nie tylko dzieci) nie mają za grosz - szacunku do drugiego człowieka.
Jestem już w takim momencie
swojego życia, że od czasu do czasu (coraz częściej, zauważam) powtarzam słynne
"a za moich czasów...". Bo wtedy było inaczej. Zawsze jest inaczej.
Nasi rodzice mieli inaczej od nas, bo nie mieli kolorowych telewizorów, jeśli w
ogóle mieli szczęście mieć telewizor. Ich rodzice mieli inaczej od naszych, bo
była wojna. I w końcu my mamy inaczej od naszych dzieci, bo za naszych czasów
nie było internetu i tych wszystkich czających się na nas niebezpieczeństw.
Ciekawe, co takiego powiedzą ci młodzi ludzie, którym staramy się coś wbić do
głowy za kilkanaście lat, kiedy to na nich przyjdzie pora powiedzieć swoje
pierwsze "a za moich czasów...".
Za każdym razem kiedy odchodzi
kolejna klasa, nie ważne czy "lepsza" czy "gorsza",
zastanawiam się, jacy z nich wyrosną dorośli. Czy czegoś się tu nauczyli - i
wcale nie mam na myśli jakże wspaniałej wiedzy książkowej - czy coś zrozumieją,
tak jak ja zrozumiałam, czy podziękują kiedyś choć w myślach, jeśli nie na
żywo. I tylko od czasu do czasu dręczą mnie takie wątpliwości - czy rację mają
ci, którzy opowiadają się za zniesieniem obowiązku szkolnego, bo instytucja
tylko tłamsi, czy jednak coś w tej szkole jest takiego, że powinna być
obowiązkowa? Nie mam gotowej odpowiedzi na to pytanie, bo nie wszyscy są tacy
sami. Jedno wiem - nie taki diabeł straszny, jak go malują.
Mimo że dziś uważam, że wielu
rzeczy uczyłam się bez sensu i wiele zmieniłabym w dzisiejszej szkole (może nie
tak, jak robi to dzisiejsza władza, ale jednak), to uważam, że szkoła czegoś
mnie nauczyła i mogę być jej wdzięczna. Stamtąd mam przyjaciół, tam przecież
odkryłam swoją pasję i chociaż również tam byłam przezywana i wyśmiewana, to
gdybym miała zdecydować, czy uczyć się w domu, czy w szkole, wybrałabym to
drugie.
Jak widać - punkt widzenia
zmienia się wraz z punktem siedzenia. Kiedyś znienawidzona, dziś chętnie bym do
niej wróciła (chociaż wolałabym z takich charakterem i pewnością siebie, które
mam dzisiaj). Kiedyś obiecywałam sobie "nigdy nie będę taka jak moi
nauczyciele", teraz mam w sobie więcej pokory (choć nie powiem, taką jak
moja polonistka z liceum rzeczywiście być nie zamierzam). I pewnie kiedyś na
naszych uczniów też przyjdzie czas, że zrozumieją, że punkt widzenia zależy od
punktu siedzenia - oby mieli na tyle autorefleksji, żeby umieć to przyznać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz