Myliłby się ten, który zawód
łączyłby z jego etymologicznym znaczeniem. Dziś ten zawód powinien nazywać się
"kursobieg" albo "szkoleniokurcgalopek" (no dobra, trochę
za długo). Bo tym właśnie dzisiaj jesteśmy. W tym roku pobiłam chyba jakiś
rekord. W przeciągu tych kilku miesięcy byłam na sześciu szkoleniach, kursach
doskonalących czy jak tam zwał. I to nie takich dwu- czy trzygodzinnych, część
trwała po 20 godzin, część z nich wciąż trwa. Oczywiście kilka tych
wielogodzinnych odbywało się w weekendy, co skutecznie zabiło moje życie
rodzinne.
Niby nic takiego, nauczyciel ma
obowiązek się doszkalać i doskonalić swój warsztat pracy. I wszystko byłoby
dobrze, gdybym ja ten warsztat rzeczywiście doskonaliła. Tymczasem w ciągu tych
kilkunastu (no dobra, w sumie dwunastu, ale dziesięciu brzmi mało dumnie :)),
jakby nie było, latach pracy były dokładnie CZTERY szkolenia, które realnie mi
coś dały. Jedno traktowało o pracy wychowawcy i podsunęło mi dużo pomysłów na
pracę z wychowankami, drugie uczyło o zapobieganiu szeroko pojętej
dyskryminacji, trzecie dotyczyło awansu zawodowego, a czwarte trwa teraz i
odsłania mi kulisy Worda i Excela, którego nienawidzę i muszę ujarzmić.
Cztery na dziesiątki, bo
przesadziłabym pewnie mówiąc o setce (chociaż kto wie, kto wie...). I nie ma tu
znaczenia, czy szkolenie wybrałam sama, bo miało ciekawy i fascynujący opis i
założenia, a okazało się totalną klapą, czy też wysłała mnie na nie Pani
Dyrektor. Nie miało też znaczenia, czy zapłaciłam za nie z własnej kieszeni,
zapłaciła szkoła czy też było to szkolenie darmowe. Nic tu nie ma znaczenia,
nie ma żadnej regularności, żadnych zasad i powtarzalności. Czyli lecimy na
chybił trafił.
Nie jest też tak, że jestem
okropną malkontentką i nic mi się nie podoba, a moi znajomi są zachwyceni.
Większość osób uważa te szkolenia, które nam się oferuje za stratę czasu i
energii, bo o pieniądzach już nie wspomnę. Niby próbuje się ofertę do nas
dostosować, niby wychodzi się nam naprzeciw, ale efektów nie widać żadnych.
Ciągle to samo, ciągle mało praktycznie.
No i tutaj oczywiście pada
pytanie - jak w takim razie rozwiązać problem szkoleń, które zapewne być
powinny, tak żeby każdy (albo niemal każdy, bo przecież jeszcze się taki nei urodził...) byl zadowolony. Prowadzący -
bo zarobi, a na szkoleniach na przykład unijnych zarobić się da niemało (wiem,
bo koleżanka prowadziła i albo miała wyjątkowego fuksa, albo kaska spływa
strumieniami), nauczyciel - bo ma realne korzyści dotyczące jego warsztatu
pracy.
Otóż po pierwsze - nie zmuszać
nikogo do niczego. Nie posyłać na szkolenie, bo miasto zapłaciło, bo się miastu
wydawało, a jak przyszło co do czego to się nasłuchałam rzeczy, które już dawno
wiedziałam. Jeśli będę czuła potrzebę, szkolenie znajdę sama. Po drugie - pisać
to, co się naprawdę zamierza robić, ewentualnie modyfikować pod potrzeby
uczestników w trakcie. Nie ściemniać, że dowiem się tego czy tamtego, a jak idę
na szkolenie to się mnie zmusza do zalogowania na pewnej stronie bez żadnej
chęci i przede wszystkim podstawowej wiedzy po co (bo tak).
I w końcu po trzecie - realia. Jeśli
pani na szkoleniu zapobiegania agresji nie jest w stanie powiedzieć mi jak
poradzić sobie z agresją tylko podaje wyświechtane schematy, które już
przerobiliśmy to jest to dla mnie pomyłka. Ewentualnie niech powie - "nic
już nie mogą państwo zrobić, ewentualnie proszę poczekać aż kogoś zabije to się
nim nawet media zainteresują". A nie wciskać cały czas ten sam kit i
jeszcze twierdzić, że gdzieś coś chyba jednak zrobiliśmy źle, bo to powinno
zadziałać.
Ogólnie rzecz biorąc ciężko
dzisiaj znaleźć szkolenie, które faktycznie coś by ze sobą niosło, czemuś
służyło (albo ja na takie nie trafiam, co też jest możliwe, nie powiem...). I
mam tylko nadzieję, że tak nie będzie do końca mojej kariery.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz