poniedziałek, 17 lutego 2014

Darmowy podręcznik.


Pomysł jedynie słuszny, cudowny i zbawienny. Oraz taki, który wywołał wojnę u mnie w domu. DARMOWY PODRĘCZNIK. Oczywiście chwilowo jedynie dla klasy I szkoły podstawowej, ale to przecież dopiero początek, dajmy sobie czas na rozkręcenie się. Szczegółów wprawdzie nikt nie zna, ale co tam, ZROBI SIĘ. Oczywiście idea jest szlachetna, nie uważam tego pomysłu za zbytnio krzywdzący, zwłaszcza że niegdyś już dzieci uczyły się z jednego elementarza i jakoś nie widzę, żeby było im jakoś szczególnie źle. Problem leży gdzie indziej. A raczej problemy leżą gdzie indziej.
Otóż pierwszym problemem jest kwestia czasu. W cztery miesiące trzeba napisać podręcznik. Dlaczego w cztery? Dlatego, że już w czerwcu nauczyciele muszą się zadeklarować z jakim podręcznikiem będą pracować na przyszły rok. Już samo to jest głupie. Wybieram podręcznik dla grupy dzieci, których w ogóle nie znam. Nie wiem, na jakim są poziomie, czy poradzą sobie z wybranym przeze mnie podręcznikiem czy też może będą się nudzić, porażeni jego łatwością (a uwierzcie mi, rozrzut trudności jest duży), ale możemy lekko przyjąć, że trudność podręcznika w przypadku dzieci sześcio- czy siemioletnich nie ma aż takiego znaczenia. Chodzi jednak o czas pisania podręcznika. Skoro w czerwcu nauczyciele mają zadeklarować, z jakim podręcznikiem przyjdzie im pracować, muszą znać jego dane - tytuł, autorów, wydawnictwo, etc. Tymczasem z tego, co wiem, oprócz określenia wykonawcy zlecenia, którym okazał się Ośrodek Rozwoju Edukacji, który de facto zajmuje się raczej szkoleniem nauczycieli (chociaż projekt e-podręcznik też się tam załapał), nie ma żadnych ustaleń. Nie wybrano konsultantów merytorycznych, nie wybrano autorów, a gdzie pisanie, a gdzie korekta, a gdzie ocena podręcznika? Czyżby zamierzano skrócić drogę prawną i czas dopuszczenia podręcznika do obiegu? Oj, słabo to widzę.
Druga sprawa to kwestia używania podręcznika oraz dokupowania ćwiczeń do tegoż. Podręczniki mają być dostępne w szkole przez okres kolejnych trzech lat. Czy ktoś zastanowił się, co będzie, jeśli podręczniki zostaną karygodnie zniszczone już przez pierwszy rocznik? Nie mało jest dzieci, które nie są nauczone szacunku do rzeczy, zwłaszcza jeśli te rzeczy do nich nie należą. Czy drugi rocznik ma dostać niekompletną sztukę lub podręcznik wyglądający, jakby go ktoś przeżuł i wydalił? Ja, jako matka i jako nauczyciel ostro się temu sprzeciwiam. Oczywiście prawdopodobnie podręczniki będą dostępne w regularnej sprzedaży i takie francuskie pieski jak ja będą mogły sobie kupić nówkę sztukę, nieśmiganą. Problem polega na tym, że jak darmowy to darmowy. No ale dobrze, pal sześć wygląd. Co jeśli ktoś rzeczywiście wyrwie strony? Kupujemy nowe podręczniki w szkole? Każe się rodzicom kolejnych roczników kupić nowy na własny koszt, bo jakiś dzieciak nie uszanował? Skąd brać na to pieniądze i jak niby szkoła ma być rozliczana ze zużycia tych podręczników? Bo przecież nie ma takiej opcji, aby podręczniki zostawiać w szkole, a w domu uczyć się "na czuja". No i ćwiczenia. Skoro podręcznik ma służyć tylko do czytania (brak naklejek, ćwiczeń) to trzeba sprokurować jakieś dodatkowe elementy. Ile one będą kosztować? Jak wyglądać? Czy tutaj będą jakieś wytyczne, czy też po prostu zabroni się korzystania z ćwiczeń i pozostanie podręcznik i zeszyt? I co z książkami choćby do języka? Też w ramach jednego słusznego podręcznika? Czy damy się dalej wyzyskiwać tym wstrętnym wydawcom, którzy chcą zarobić i zarabiają krocie? A przypominam, że język jest już obowiązkowy od pierwszej klasy, nie ma więc możliwości zignorowania tej kwestii.
No i w końcu ostatnia sprawa, najmniej ważna, więc na końcu. Wybór nauczyciela. Pan premier cudownie to podsumował na którejś tam konferencji - że wybór podręcznika przez nauczycieli jest fikcją i nie powinien mieć miejsca, bo przecież co tam taki nauczyciel może wiedzieć, on tylko bierze łapówki i jeździ na Hawaje, gdzie raczy się drinkami z palemką (no dobra, może pojechałam, to nie był cytat).
I jeden tylko wniosek się nasuwa - jeśli tak bardzo zależy rządowi na zmniejszeniu kosztów i odciążeniu rodziców, niech to zrobią z głową. Wystarczy nakazać wydawcom druk na papierze niższej jakości, zmniejszenie liczby rysunków czy zdjęć całkiem nikomu niepotrzebnych (w aż takiej ilości), zracjonalizowanie kosztów i prawdopodobnie problem byłby rozwiązany. Można by oczywiście pomyśleć o jakichś innych rozwiązaniach, na jakie ja niekoniecznie muszę wpaść ot tak, na poczekaniu. Ale doprawdy, ludzie, jeśli chcemy obniżyć ceny podręczników, droga do tego celu powinna być całkiem inna.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz