Ktoś kiedyś wmówił rodzicom, że
klasy składające się z 25 dzieci (6 czy 7 latków, to nie ma znaczenia) to mało
liczne grupy. Ok, mogę pogodzić się ze stwierdzeniem, że to lepiej niż 35 czy
nawet 40, ale na pewno nie jest to optymalna ilość dzieci, z którymi można
efektywnie pracować. Ba, to nawet nie jest optymalna i efektywna ilość
dorosłych, z którymi można pracować na raz. Gdybyśmy chcieli iśc na kurs do
prywatnej szkoły językowej i zaproponowano by nam grupę 25 osobową pewnie byśmy
się roześmiali i pokiwali z politowaniem głową, że czego można nauczyć się w
tak dużej grupie, gdzie lektor nie ma czasu poświęcić mi odpowiedniej ilości
czasu i uwagi. W takiej szkole dąży się do grup co najwyżej 15 osobowych.
Tymczasem wychodzi na to, że coś, czego w prywatnej szkole językowej nie da się
nauczyć w grupach 25 osobowych jest jak najbardziej prawdopodobne do nauczania,
jeśli mówimy o szkole. Absurd.
Wyobraźmy sobie salę w szkole.
Nie wiem, ile taka sala mierzy sobie metrów kwadratowych, ale pewnie nie są to
ilości imponujące swoją wielkością. W takiej klasie ma się zmieścić 13 ławek
(po 2 uczniów w każdej ławce), miejsce dla nauczyciela (choćby to biureczko mu
dajmy, żeby miał gdzie temat zapisać) i miejsce zabaw dla młodych uczniów
(niekoniecznie szafki pełne zabawek, ale przynajmniej dywanik). I pamiętajmy,
że dywanik ma zmieścić 25 małych osóbek
(bo nauczyciel usiądzie na podłodze). 13 ławek na trzy rzędy to około pięć
ławek w rzędzie (no może cztery, jak da radę). Ostatnio jak byłam w swojej sali
i próbowałam ustawić tak ławki z tyłu zostało mi miejsca niewiele. No ale ok,
dla małych dzieci ławki są mniejsze to i miejsca więcej zostaje. Tylko o ile
więcej? Czy wystarczy na dywanik?
No dobrze, przestanę dywagować i
przejdę do rzeczy. Wspaniałe założenia naszego wspaniałego i miłościwie
panującego nam rządu są niemożliwe do zrealizowania, chyba że mamy do czynienia
z super nową szkołą, w której sale budowane są już na nieco innych warunkach,
czyli są po prostu większe. W starej szkole dzieci będą kisić się w ławkach, bo
miejsca na "dywanik" zostanie co najwyżej tyle, żeby sobie matę
łazienkową położyć. Można stwarzać pozory, kłaść wykładzinę i udawać, że a
jakże, czemu nie, 25 dzieci to się tu zmieści jak nie wiem co, a właściwie to
przecież nie wszystkie odpoczywają w tym samym czasie, więc o co ta afera.
Zostawmy więc dywanik, przejdźmy do nauki.
Dzieci w pierwszej klasie mają
się uczyć.
"w zakresie umiejętności
czytania i pisania (uczeń kończący pierwszą klasę):
a) rozumie sens kodowania oraz dekodowania informacji;
odczytuje uproszczone rysunki, piktogramy, znaki informacyjne i napisy,
b) zna
wszystkie litery alfabetu, czyta i rozumie proste, krótkie teksty,
c) pisze
proste, krótkie zdania: przepisuje, pisze z pamięci; dba o estetykę i
poprawność graficzną pisma (przestrzega zasad kaligrafii),
d) posługuje się ze zrozumieniem określeniami:
wyraz, głoska, litera, sylaba, zdanie,
e) interesuje się książką i czytaniem; słucha w
skupieniu czytanych utworów (np. baśni, opowiadań, wierszy), w miarę swoich
możliwości czyta lektury wskazane przez nauczyciela,
f) korzysta z pakietów edukacyjnych (np.
zeszytów ćwiczeń i innych pomocy dydaktycznych) pod kierunkiem
nauczyciela;" (pogrubienia moje)
To tylko maluteńki fragment z
podstawy programowej dla pierwszej klasy szkoły podstawowej (tylko edukacja
polonistyczna i tylko fragment z tejże). Ten, kto wmówił nam, że będzie lekko,
łatwo i przyjemnie i dzieci będą się bawić całkiem jak w przedszkolu i zerówce
chyba nie czytał podstawy programowej. I to jest założenie, że dziecko
wszystkiego ma nauczyć się w klasie pierwszej, bo ani w zerówce (aktualnie
oddziale przedszkolnym bodaj), ani w starszakach w przedszkolu panie nie mają
prawa uczyć dzieci czegokolwiek. Dzieciaki zdane są na rodziców i choć moje
dziecko interesuje się literkami i pisze, i czyta, to nie każde dziecko tak
musi mieć.
Dygresja: z drugiej strony
niekonsekwencja poraża. Ostatnio moje pięcioletnie dziecko miało diagnozę
gotowości szkolnej. I według tej diagnozy powinien poprawnie literować i
sylabizować wyrazy. Czyli uczyć się czytać i pisać nie, a umieć literować i
sylabizować już tak. No cóż... Koniec dygresji.
No i na koniec w tym wszystkim mamy nauczyciela. Jednego
nauczyciela na 25 dzieci. Jednego nauczyciela, który musi znaleźć czas na każde
dziecko z osobna, bo inaczej nie będą one dobrze się rozwijały i z pewnością
będą niedowartościowane. Indywidualizacja i podmiotowość to słowa klucze. Mamy
więc tego nauczyciela, który w jakimś tam czasie (bo czas lekcji i przerw nie
obowiązuje w pierwszej klasie) podejdzie i pochyli się nad każdym dzieckiem z
osobna. Reszta dzieci w czasie, kiedy on się pochyla jest oczywiście mega
zorganizowana, grzeczna, no i siedzi sobie na tym dywaniku cichutko (bo ten,
nad którym się pochyla musi się skupić).
Jest pięknie.
A teraz rzeczywistość zgrzyta.
Pracuję aktualnie w społecznej szkole podstawowej, w której mogę pochylić sie
nad każdym uczniem, na każdego zwrócić uwagę i które rzeczywiście mają dywanik,
a nawet pufy, na których mogą odpocząć. Mogę się z nimi bawić, wyszaleć się,
zapewnić im i ruch, i trochę bezruchu. Tych uczniów w jednej klasie mam....
pięcioro. Tak, tak, nie pomyliła mi się klawiatura. PIĘCIORO. A i tak czasami
ledwo wyrabiam. Każdy ma swoje pięć minut i z każdym mogę popracować, ale tak
się dzieje przy pięciu, a nie dwudziestu pięciu dzieciakach. Nawet wyobrażać
sobie nie chcę, że pracuję w dwudziestopięcioosobowej klasie sześcio czy
siedmiolatków. Jeszcze nie miałam tej "przyjemności". Jeszcze 15 to
rozumiem, 25 już nie.
Dlatego bardzo proszę nie
ściemniać mi tu, że klasy 25 osobowe są mało liczne i optymalne przy
sześciolatkach czy nawet siedmiolatkach. Proszę nie wmawiać mi, że rząd robi mi
przysługę. I proszę nie próbować robić ze mnie idiotki, wmawiając, że moje
dziecko będzie miało za rok kącik do zabawy, bo zabiję śmiechem. Nie przyjmuję
też tłumaczenia, że kiedyś było gorzej, a dzieci się uczyły i żyją do dziś.
Albo równamy w górę, albo w dół, a ambicje przeważają teoretycznie w tą pierwszą
stronę. I ja wiem, że ta porażka to nie wina nauczyciela, dyrektora czy nawet
kuratorium, o czym niektórzy zdają się zapominać. Tylko rządzącym możemy
podziękować za to, że jest jak jest i że system kuleje. I nie mam tu na myśli
rządu PO, choć pewnie wtedy byłabym modna, plując jadem na rząd Tuska. Chodzi
mi o KAŻDY rząd, JAKIKOLWIEK rząd. Każdy popełnia te same błędy, nie słucha,
wydaje się być ślepy, głuchy i głupi, kiedy przychodzi do rozmowy o edukacji (i
tak, wiem, że tak samo jest choćby ze służbą zdrowia). I wiem też, że utopia
nie istnieje, ale można zrobić lepiej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz