Do polskiej szkoły weszło coś, co
nazywa się podstawa programowa. Nie powiem, założenia są słuszne i piękne,
przeczytałam i zgadzam się w 100%. No ale jak można coś schrzanić to trzeba to
zrobić.
Jak według mnie powinno być:
Bierzemy założenia podstawy, realizujemy
ją sobie we własnym tempie i we własnych możliwościach (a technicznie to w
tempie i możliwościach naszych dzieci). Mogę zrobić więcej, mogę zrobić mniej,
byle bym zmieściła się w minimum. Jeśli klasa trudna, to robię miliony ćwiczeń
i przechodzę z nimi tylko przez podstawę. Jeśli klasa zdolna, to przelatuję
podstawę i poszerzam wiadomości według chęci i potrzeb.
Jak jest:
Minimum programowe trzeba
przerobić i nie ma tu dyskusji. Ale na "przerobienie" nie składają
się treści, a ilość godzin. Czyli jeśli mam wyrobić 220 godzin przez trzy lata (tyle mniej więcej wychodzi, ale to też zależy jak się podzieli godziny pomiędzy języki) to
tyle ma być. Ni mniej, ni więcej. Czyli jeśli mam klasę lotną i materiał
przerobię w 150 godzin to nie ważne, podstawę mam niewyrobioną (i to jest ważne, bo nie mówimy tu o poszerzaniu, ale o podstawie, czyli o tym minimum). Jeśli zaś
potrzebuję na wyrobienie minimum 300 godzin, to też ich nie dostanę, bo 220 ma
mi wystarczyć.
I teraz nauczyciele i dyrektorzy
szaleją, bo jakiś przedmiot ma za mało godzin i trzeba na gwałt organizować
uzupełnienia (które czasami w ogóle nie są potrzebne w kontekście materiału). Z
kolei na przykład godzina wychowawcza (która na trzy lata ma przewidziane 90
godzin) z reguły już w drugiej klasie ma około 120 (wszelkie wyjścia, klasowe
wigilie i inne imprezy się w to wlicza). Ale nie można "wymienić"
jakiegoś przedmiotu na inny, więc wychowawcza ma sporą nadprodukcję, podczas
gdy angielski leży i kwiczy.
Tak to właśnie realizuje się w
polskiej szkole.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz