niedziela, 19 lutego 2012

Kursy czy korepetycje?


Odpocznijmy chwilowo od tematyki maturalnej i popłyńmy na nieco inne wody. Wiele razy podczas swojej kariery pytano mnie, co lepsze – kursy czy korepetycje, a może jeszcze jakiś inny wynalazek. Głównie pytanie pochodziło od rodziców małych dzieci albo rodziców moich uczniów, rzadziej od ludzi dorosłych. I jak ja mam na to odpowiedzieć? Dla każdego coś dobrego. 
Zacznijmy od małych dzieci. Tutaj polecałabym metodę kursu. Dziecko jest w grupie, uczy się przy okazji i choć nam może wydawać się, że jest na wiedzę wyjątkowo odporne, bo nie recytuje angielskich wierszyków w domu to tak naprawdę korzysta na tym więcej niż nam się wydaje. Efekty widać słabo, bo takie małe dziecko nie jest jeszcze nastawione na produkcję. Nie można od niego oczekiwać, że zacznie płynnie mówić po angielsku, a nawet że powtórzy słówka uczone na lekcji. I to jest właśnie często błąd rodziców, posyłających dziecko na lekcje czy zatrudniających korepetytora. Oczekują, że skoro płacą to mogą trenować dzieciaka i oczekiwać, że będzie ładnie wszystko powtarzał przy nich i oczywiście przy gościach (najbardziej szkoda mi dzieci znajomych, których odwiedzam i którzy w dobrej wierze chcą pokazać „cioci, która uczy angielskiego”, jak to potomek nauczył się angielskiego). A tak nie ma. Dzieci mają swoje tempo, swoją nieśmiałość czy inne hamulce. Jeden będzie powtarzał wszystkie piosenki i wierszyki, które choćby raz zostaną zaśpiewane w przedszkolu, a inny będzie udawał, że nie wie, o co chodzi, aż złapiemy go w jakimś kąciku nucącego jakąś tam melodyjkę, która okaże się tą wymarzoną. Oczywiście nie każde dziecko lubi przebywać w grupie. Można więc zainwestować w korepetytora, ale (tak samo jak w przypadku kursu) nie odsądzajmy nauczyciela od czci i wiary tylko dlatego, że potomek nie chce powtarzać słówek. Niech za przykład posłuży tu historyjka jednej mojej znajomej, której dziecko za żadne skarby nie chciało powtórzyć żadnego słówka, którego się nauczyło. Pewnego dnia wybrali się do ZOO i nagle okazało się, że dziecko lata od jednego zwierzaka do drugiego i krzyczy ich nazwy… po angielsku. Także nie wszystko stracone. Jedno jest pewne – nie wolno pod żadnym pozorem zmuszać dziecka do powtarzania, Ono może i się nauczyło, ale powtarzać nie chce. Zmuszanie go do tego sprawi tylko tyle, że dziecko zniechęci się do uczenia się języka. 
Człowiek młody (taki już szkolny powiedzmy) potrzebuje większej uwagi, skupienia na nim samym, dokładnego wytłumaczenia w sposób przystępny i wesoły wszystkich tych regułek i słówek. Ponadto zaczyna się szkolny rygor, gdzie nie tylko MOŻE umieć, ale już MUSI umieć pewne rzeczy. Dlatego tym razem możemy od potomka wymagać, żeby coś powtórzył, zaprezentował, zaśpiewał czy wyrecytował (bo i tak tą wiedzą musi wykazać się w szkole). Oczywiście taki siedmiolatek pewnie nie musi stać przed całą klasą i recytować regułek gramatycznych, ale jakąś tam wiedzą powinien się wykazać, choćby kolorując angielskie malowanki i nazywając kolory. Im starszy, tym więcej można wymagać. I tutaj wkracza korepetytor. Grupa nie załatwi sprawy, moim skromnym zdaniem. W grupie można łatwo zniknąć, pozostać niezauważonym, jeśli tylko się chce. Z korepetytorem trzeba się wysilić. I tutaj prośba do rodziców – jeśli korepetytor mówi, że dziecko się nie uczy to nie dlatego, że chce być wredny (przecież poniekąd strzela sobie w kolano), tylko po to, żeby uświadomić rodzica, że jego pieniądze się marnują i może powinien uświadomić w tym względzie potomka. Znam jednakże takich rodziców, którzy posyłali dziecko na korepetycje tylko i wyłącznie dla prestiżu posiadania korepetytora i nie interesowało ich, że dziecię się nie uczy. No ale nie można mieć wszystkiego. Punkt widzenia korepetytora to zupełnie inna bajka.
Wkraczamy w erę gimnazjum i szkoły ponadgimnazjalnej. I tutaj upierać się będę, że tylko korepetytor załatwi sprawę. Oczywiście nie mówię o osobach, które świetnie uczyły się angielskiego w szkole i potrzeba im tylko lekkiego treningu, który uzyskają w jakichśtam szkołach pracując jakimiś tam metodami, ale o dzieciach, z którymi trzeba pracować, żeby sobie dali radę. Czyli dzielimy na dwie grupy. Tym słabszym dajemy osobistego nauczyciela. Musi się sprężyć i ćwiczyć, żeby się poprawić i być może nawet osiągnąć całkiem fajny poziom. To można osiągnąć metodę „one on one”. Nauczyciel przychodzi i wymaga, bo w grupie po raz kolejny zniknie i będzie jak w szkole. Lepsi uczniowie, którzy w szkole przyswoili wszystko, co mogli, mogą pokusić się o kursy, ale tylko wtedy, gdy mają na tyle samozaparcia, że będą dużo pracować w domu. Oczywiście ten z korepetytorem też musi pracować trochę sam, ale ten na kursach chyba jednak bardziej. No i trzeba być na tyle otwartym, żeby zgłaszać się na lekcjach i udzielać, bo takie siedzenie w kąciku niewiele da.
A dorośli? Tutaj radzę korepetytora i to takiego, który nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać i będzie wymagał. Wiele razy popełniałam ten błąd, że „wie pani, jak to jest, dzieci, praca, pranie, zmywanie, sprzątanie, nie miałam/em czasu zrobić tej pracy domowej i przygotować się do lekcji”. I odpuszczałam. A to tak nie działa. Nie dosyć, że w pewnym wieku jest nam trudniej uczyć się języków, to jeszcze wymyślamy sobie tysiąc powodów, żeby tego nie robić,  mimo że wydajemy własne pieniądze na tą późną edukację. Dlatego pierwszym zadaniem takiego nauczyciela jest pilnowanie i naciskanie na ucznia. Po tylu latach pracy doszłam do wniosku, że jest to mimo wszystko najbardziej niewdzięczny typ uczących się. Bo co mam powiedzieć? „Przecież jedynym Pana/i obowiązkiem jest się uczyć”? (to jest metoda „na ucznia”). Skoro tak nie jest. „No tak, rozumiem, ok., odpuszczę Panu/i tym razem”… i następnym, i następnym. I przychodzę tylko po to, żeby posiedzieć, bo skoro nie ma opanowanego materiału z poprzednich zajęć to co mam właściwie do roboty? A kaska leci. Tutaj trzeba ostrego zawodnika, który uświadomi szybko i boleśnie, że skoro nie ma nauki, nie ma lekcji. I trudno, niech tak się stanie za cenę moich pieniędzy (po raz kolejny strzelam sobie w kolano), ale nie będę udawać, że uczę tylko po to, żeby potem usłyszeć, jaka to ja jestem nieudolna, że dawałam korepetycje przez ileś tam, a on/a nadal nic nie umie. 
Postanowiłam sobie, że nie zająknę się o przeróżnych metodach, krążących w świecie, ale ponieważ nie jestem zbyt konsekwentna to może jednak się skuszę. Ale na to trzeba dużo czasu i muszę zaprzęgnąć swój ośrodek badań (bo sama nie uczę żadną konkretną metodą), a to może potrwać. Także proszę nie czekać z zapartym tchem na notkę o metodzie Helen Doron czy innym Callanie. 

6 komentarzy:

  1. Regularnie podczytuję Twojego bloga i kiedyś w jednym z komentarzy wspomniałam, że prawdopodobnie też kiedyś zostanę nauczycielką.
    Odbierasz mi odwagę, pisząc o absurdach polskiej szkoły (nawiązuję tutaj głównie do wpisu o egzaminach maturalnych). Nauczyciele zawaleni papierkową robotą, otoczeni uczniami, których poza przejściem z klasy do klasy niewiele interesuje, straszeni przez rodziców, dyrektorów, kuratoria. Odechciewa mi się. ;-)
    Boję się. Mam słabą tolerancję na ludzką ignorancje i w koszmarach widzę siebie, jak wydrapuję oczy uczniowi, który nie potrafi mi podać autora lektury, którą miał za zadanie przeczytać. ;-)
    Czy z wiekiem człowiek staje się bardziej tolerancyjny i cierpliwy?

    A żeby choć w małym stopniu odnieść się do tematu wpisu - dzieckiem byłam chyba wyjątkowym, bo jakiekolwiek próby zapisania mnie na kursy języka polskiego kończyły się płaczem i awanturami. Chyba byłam zbyt nieśmiała. Za to na prywatnych lekcjach niemieckiego czułam się jak ryba w wodzie. ;-)

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najpierw kubeł zimnej wody - ta praca jest małym koszmarem i nie sądzę, żeby w najbliższym czasie coś się miało zmienić. Uczniowie i rodzice to jedna strona medalu. Kuratorium, papierki, powódź papierków, jeszcze więcej papierków, a potem jeszcze kilka papierków to norma. I nie, człowiek nie staje się z wiekiem bardziej tolerancyjny i cierpliwy :) Ja też niejednokrotnie mam ochotę wydrapać uczniom oczy, bo też nienawidzę ignorancji i głupoty. Oczywiście mogą Ci się trafić uczniowie dobrzy (mój kolega tak ma, podobno pracuje w Edenie, ale ja mu nie do końca wierzę), ale raczej bym nie liczyła.
      I teraz clue całej sprawy, czyli dlaczego właściwie nadal pracuję tam, gdzie pracuję - bo to kocham. Bo to trzeba kochać. Kiedy wypatrzę jakiegoś ucznia, który ma talent, pasję, zainteresowania i któremu się chce to aż mi serce rośnie. I dla tych brylancików warto pracować i nie tracić wiary w dzieciaki.
      A tak na marginesie - kto powiedział, że każdy musi kochać angielski? :) Można lubić i niemiecki. Nie da się być dobrym ze wszystkiego.

      Usuń
  2. Ach, chodziło mi o lekcje języka angielskiego.
    Żeby mnie nikt nie oskarżał o nieudolność w kwestii posługiwania się językiem ojczystym. ;-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Co do tych lekcji dla dorosłych zgadzam się, ja miałam w Krakowie taką nauczycielkę, która "trzymała mnie krótko ":), bo sama ją o to prosiłam, Tylko tak trudno znaleźć dobrego korepetytora. Generalnie ciężko znaleźć w ogóle jakiegoś anglistę, który ma czas w Wawie. Ja szukam od jakiegoś czasu i nikt (w rozsądnej cenie czyli do 50zł/h) nie ma czasu:( Mam w lipcu jechać na wakacje do USA i chciałabym się poduczyć coby z tym celnikiem po przylocie rozmawiać, żeby mnie w ogóle wpuścili do Stanów.

    OdpowiedzUsuń
  4. Haha, w Wawie za 50zł/h to niestety nie jest rozsądna kwota. To jest niska kwota i rozumiem czemu nie możesz znaleźć korepetytora. Tańszą opcją będzie na pewno poszukanie studenta anglistyki. Może warto przejść się na wydział i powiesić ogłoszenie?

    Ja od 5 lat prowadzę szkolenia z angielskiego dla firm i szczerze powiem że dla mnie to najwdzięczniejszy materiał do nauki. Większość z tych ludzi (nie mówię, że wszyscy) szczerze chce się uczyć angielskiego bo wiąże się to z ich pracą/awansem/prestiżem albo zainteresowaniami (fajnie byłoby na nartach pogadać przy grzańcu z Austriakiem). Uczę obecnie dwóch słuchaczy, którzy absolutnie nie chcę prac domowych. Przychodzą na zajęcia 4razy w tygdniu-po to tak często, żeby już nie odrabiać nic w domu. Przygotowanie do lekcji, tzn słówka,do testów, ew. graded reader do przeczytania to oddzielna kwestia- to robią bez stękania. Natomiast generalnie dobrym materiałem są ludzie bez dzieci lub z odchowanymi dziećmi, bo faktycznie młodzi rodzice z 3-4latkami raczej nie mają czasu na naukę w domu. Wtedy chyba warto sobie odpuścić bo to szkoda prądu...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ja właśnie z takimi z odchowanymi dziećmi też mam problemy. No ale to już nie ważne. Faktem jest, że takich zmotywowanych dobrze jest uczyć, bo oni wiedzą, że chcę i wiedzą, po co, a nie tylko "może mi się to kiedyś przyda, w końcu teraz wszyscy chcą angielski".

      Usuń