Jak to cała rodzina zmagała się z zapaleniem płuc…
Tak, Młody ma zapalenie płuc. Pewnie wielu ludzi powie, że powinien być w szpitalu. Może i powinien, ale po ostatnich doświadczeniach ze szpitala postanowiliśmy spróbować uporać się z tym w domu. Zwłaszcza, że pani doktor pomogła nam w tej decyzji. Oznacza to jednak konieczność znęcania się nad Młodym. Oczywiście jest to znęcanie się pozorne, bo ma mu to pomóc, a jednak kiedy po raz kolejny muszę zmusić go do odkaszlnięcia, wkładając mu głęboko, niemal do gardła szpatułkę, czuję się jakbym go torturowała. Oczywiście podczas oklepywania i odkaszlnięcia Młody płacze jak zarzynany. Poniekąd go rozumiem i bardzo boli mnie, że nie umiem mu wytłumaczyć, że tak trzeba, że to dla jego dobra i że poczuje się po tym lepiej. To znaczy ja wytłumaczyć umiem, ale on zrozumieć już nie.
Jak to wygląda? Najpierw aplikuję mu krople do nosa. Potem trzymając go niemal do góry nogami (bo głowa musi być niżej niż kuper) opukuję mu plecy, potem boki, a na końcu klatkę piersiową po prawej stronie. Potem właśnie musi odkaszlnąć sobie, im bardziej tym lepiej. Dzięki temu lepiej mu się potem oddycha, bo pozbywa się flegmy. Następnie dostaje inhalacje, których trochę się boi, ale jeśli robię wystarczająco głupie miny to siedzi spokojnie. Na koniec dostaje krople do nosa, antybiotyk i leki przeciwbólowe. I tak trzy razy dziennie…
Małżonek nie może na to patrzeć. Też bym chciała nie musieć, nie ukrywam. Jednak wiem, że to pomoże mojemu synowi. Poza tym zrobię wiele, żeby tylko nie musieć posyłać go do szpitala.
Jest mi ciężko. Ostatnio Młody częściej choruje niż jest zdrowy. Wydajemy majątek na leki, kolejny majątek pochłania żłobek. Kombinuję jak mogę, ale to nie wystarcza. Szarpię się ze wszystkim, nie radząc sobie z niczym. Zaczyna mnie to wszystko przerastać. Wiem, ile jeszcze wytrzymam – tyle ile będzie trzeba, bo nie mam wyboru. Ale mam już tak mało siły, że prawie codziennie chce mi się płakać. Nie mam czasu na nic. Staram się pracować, ale robię to raczej mechanicznie. W domu chodzę jak robot – sprzątam, piorę, gotuję, prasuję, zmywam, robię obiady, czasem nawet bawię się z Młodym, ale nie przywiązuję do tego wszystkiego należytej uwagi.
Brakuje mi czasu dla siebie. Każdy powinien mieć prawo do czasu dla siebie i ze sobą. Tymczasem czuję się, jak tygrys w klatce. Miotam się, ale wkoło mnie cały czas te same kraty. Owszem, jakiś miesiąc temu wyszłam na miasto i spotkałam się z koleżanką, ale to było już miesiąc temu. Czy ja naprawdę proszę o zbyt wiele…?
Małżonek mówi, że rozumie, ale za każdym razem, jak próbuję pogadać z nim o moim wyrwaniu się na jeden dzień do miasta to mam wrażenie, że popełniam grzech śmiertelny nawet o tym myśląc. Faceci są jednak inaczej zaprogramowani. On nie wie, że powinien mnie na ten wyjazd namawiać, żeby mi zrobić dobrze, a ja nie wiem, że nie powinnam wszystkiego tak bardzo brać do siebie, bo mnie to zniszczy. On nie namawia, a ja biorę. Co można na to poradzić?
Dziwna ta sytuacja, naprawdę. Ale myślę, że nie powinnaś się wpędzać w poczucie winy. Nie rozmawiaj z mężem o ewentualności Twojego wyjścia raz na miesiąc i jak on się zapatruje na to, tylko po prostu idź. Ty też musisz jakoś dbać o siebie, bo zwariujesz a to na pewno się przysłuży się ani Twojemu dziecku ani mężowi. A Twój mąż wychodzi gdzieś ze znajomymi?
OdpowiedzUsuńJuż kiedyś pisałam, że mój mąż nie może zająć się Młodym, dlatego to wszystko komplikuje. Gdyby mógł, wszystko byłoby prostsze. A tak musimy prosić babcię. I nie, mój mąż nie wychodzi nigdzie ze znajomymi. Tak po prostu jest i nie dlatego, że mąż chce mnie zamknąć w domu, bo jest tyranem, taka jest sytuacja, ale prosił mnie, żebym nie pisała dlaczego i muszę uszanować jego życzenie. Dlatego przedstawiam tylko zarys, a szczegóły muszę przemilczeć.
OdpowiedzUsuńmam nadzieję,że synek wychodzi z choroby.Znam też uczucie bycia tygrysem w klatce :)jedyna swoboda,na jaką teraz mogę sobie pozwolić, to wyjście gdziekolwiek, ale z małą w wózku.Zatem czekam cierpliwie,aż młoda podrośnie i usamodzielni się jakoś :)Ale namawiajcie babcię-przynajmniej raz w miesiącu na opiekę nad synkiem.Dobrze Ci zrobi wyjście z domu.Może warto ustanowić jeden piątek w miesiącu na Twoje wyjście :) ?
OdpowiedzUsuńMłody ma kontrolę w poniedziałek, zobaczymy.
OdpowiedzUsuńKiedyś też wychodziłam z Młodym i w ogóle mi to nie przeszkadzało. Teraz też bym mogła, tylko w momencie kiedy ja decyduję się na wyjście, on zaczyna chorować. A z racji tego, że już wróciłam do pracy, nie mam zbyt wielu możliwości wyjścia. Zostaje sobota i niedziela. No i jak pisałam, kiedy ja już pełna desperacji postanawiam "to w ten weekend pojadę na miasto", Młodemu glut do pasa wisi na drugi dzień i z wyjazdu nici. I tak od kilku miesięcy.
Także albo on przestanie na wiosnę chorować i będziemy wychodzić razem, albo faktycznie ustanowię "dzień bez Młodego" raz w miesiącu :)
Jest już lepiej, damy radę.
dużo zdrowia dla Juniora :)
OdpowiedzUsuńA na miasto wypady obowiązkowe, tu dziewczyny mają dwieście procent racji- po prostu trzeba, dla zdrowia psychicznego. Raz w tygodniu mama ma wychodne, chyba do przeforsowania, hm? :)
(owszem, przyznaję, odkąd mam dziecka pokochałam galerie handlowe, hipermarkety i insze takie. Wcześniej w życiu nie podejrzewałam się o takie skłonności...)
Raz w tygodniu to sama bym chyba nie wyrobiła :) Ale już raz w miesiącu jak najbardziej.
OdpowiedzUsuńOoooo, też tak mam z tymi galeriami. Nagle okazało się, że hałaśliwa Dominikańska czy moloch Magnolia mają swój urok :) Chyba źle z nami :)