Przychodzę do szkoły na ósmą i od progu witają mnie szalone wrzaski,
ale że pracuję nie od dzisiaj, to jestem do tego przyzwyczajona. Poza tym są to
w miarę kreatywne wrzaski, bo część dzieciaków właśnie powtarza tekst, który
mieli ćwiczyć na próbę teatralną. Idę do pokoju nauczycielskiego, gdzie
spokojnie robię sobie kawę. Kiedy dzwonek oznajmia początek lekcji, idę do
sali. Sprawdzam listę obecności, wpisuję temat, krótko pytam dwie czy trzy
osoby. Nie wszyscy są świetnie przygotowani, ale jakieś pojęcie o temacie mają,
więc możemy przejść do kolejnej lekcji. Quiz i zabawa, bo to akurat słownictwo.
Wszyscy uczestniczą, niektórzy tylko nieco mniej :). Nikomu nawet nie przychodzi do głowy, żeby wyciągnąć telefon czy słuchawki. Przecież mają zegar, który wisi im przed oczami i pokazuje, ile jeszcze tej męczarni zostało :) Po lekcji wszyscy
spokojnie wychodzą, a ja mogę iść na dyżur. W sumie to tylko formalność, można
sobie odpocząć, przespacerować się i poobserwować dzieciaki. Nikt nie dymi mi w
twarz, bo każdy jednak na te parę godzin się powstrzymuje. Nawet jak palą, ja o
tym nie wiem. No i raczej nie przeklinają, przynajmniej na terenie szkoły. I
tak lekcje sobie mijają. Jeszcze tylko zastępstwo, ale że wiedzieli, to
przygotowali się całkiem nieźle i lekcja prowadzi się gładko. Po lekcjach mam
jeszcze chwilę czasu, żeby przygotować się na jutro, sprawdzić kartkówki,
wpisać oceny do dziennika, no i wpuścić dziewczyny do klasy, żeby zawiesiły
gazetkę, którą same zrobiły. Po ośmiu godzinach pracy idę do domu. Jutro będzie
rada pedagogiczna, ale i tak wracam do domu o 15, bo przecież 40-godzinny
tydzień pracy nam się kończy i trzeba by było płacić za nadgodziny. Już nie
zostawiają nas na radach od 2 do 6, nie opłaca się.
Ten wpis to tak zo kazji pierwszego kwietnia? :p
OdpowiedzUsuńAleż oczywiście! ;)
UsuńChociaż chciałabym, żeby tak było. Pomarzyć dobra rzecz...
Jestem za! :)
OdpowiedzUsuń