Wszystko zawsze dzieje się kosztem czegoś innego. Pół biedy, jeśli coś
na tym zyskujemy, gorzej jeśli trzeba wybrać mniejsze zło i nijak nie można
cieszyć się z dokonanego wyboru. Wybrałam pracę w pobliskim gimnazjum kosztem
dojazdu do podstawówki i w zamian za spokojnych uczniów zyskałam możliwość
chodzenia do pracy w kapciach. Pogodziłam się z tym i jest dobrze. Muszę
odwalać warsztat, żeby dzieci mogły zdać egzamin zamiast porządnie ich nauczyć
i to już jest wybieranie mniejszego zła. Frustruje mnie to.
Jest jednak coś, co frustruje mnie o wiele bardziej. Fałszywie pojęta
integracja, brak dyskryminacji i poprawność polityczna. Nie powiem, czasem się
to przydaje i nie jest złe samo w sobie, jednak użyte w niewłaściwy sposób i w
nieodpowiednich celach potrafi napsuć nerwów. A o co konkretnie chodzi? O
dzielenie uczniów na klasy lub na grupy.
Z pewnością istnieją szkoły, które są idealne i ich nauczyciele nie
mają takich problemów, jak ja, jednak o takich szkołach pisać nie będę, bo w
nich nie uczę. Napiszę przykład swój własny, z życia wzięty i bynajmniej nie
fikcyjny.
Przychodzi nowy rok szkolny. Uczniowie podzieleni są już na klasy. I tu
pierwszy zonk. Bo w ramach braku dyksryminacji dzieciaki nie są podzielone
według ocen z podstawówki (wiem, że czasami te oceny nie są adekwatne do
wiedzy, ale jednak nie rozmijają się z nią aż tak bardzo). To byłoby niesprawiedliwe
i skandaliczne, gdybyśmy dzieci mieli dzielić na te „gorsze” i te „lepsze”. I
nikt nie rozumie, że tu nie chodzi o podział na „gorsze” i „lepsze”. O ironio,
tu chodzi właśnie o brak dyskryminacji. Bo kiedy mamy tak zróżnicowaną w
poziomach grupę, zawsze ktoś zyskuje kosztem kogoś innego.
Albo przerabiam materiał powoli i od początku, żeby słabsi uczniowie
mogli sobie poradzić, a tym samym uczniowie mocniejsi mdleją z nudów; albo gnam
z materiałem, żeby ci mocniejsi mieli jakieś wyzwanie, ale wtedy ci słabsi
siedzą z ustami „na karpika”, bo za nic w świecie nie są w stanie niczego
zrozumieć. Uprzedzając pytania, nie jestem w stanie zrobić każdemu dobrze.
Jeśli mocniejszej grupie dam trudniejsze zadania, to nie mam kiedy ich
sprawdzić, bo muszę skupić się na grupie słabszej (próbowałam, więc wiem, jaki
to koszmar i jak szybko kończy się porażką). Coś za coś.
A wystarczy, żeby uczniowie byli mniej więcej na tym samym poziomie i
wszystko byłoby prostsze. Tempo dostosowywałabym do danej grupy i już,
pozamiatane, wszyscy mieliby szansę się czegoś nauczyć, gdyby tylko chcieli.
Tak samo mam w tym roku z grupą podstawową. Mają jedną godzinę w
tygodniu i podejrzewam, że gdyby mieli więcej, pozabijalibyśmy się na 100%. Bo
połowa klasy miała angielski jako język dodatkowy w podstawówce i już coś z
niego kuma, a „good morning” przyprawia ich o paroksyzmy ziewania, a druga
połowa umie powiedzieć tylko „I love you” i „f****”. MUSZĘ zacząć od „good
morning” i nie ma przebacz, ale przez to grupa mocniejsza gada, przeszkadza,
nudzi się. I ja jestem w stanie to zrozumieć, co nie zmienia faktu, że
denerwuje mnie to niezmiernie. Coś za coś.
Nie podoba mi się to, bo pod płaszczykiem integracji robimy krzywdę
dzieciakom. Oni albo sobie nie radzą w „lepszej” klasie i załamują się bardzo
szybko, a zaległości odrobić nie dają rady, co powoduje kolejne załamania; albo
narzekają, że szkoła jest głupia i niczego ich nie uczy, a właściwie to tylko
ich cofa i muszą brać korepetycje, żeby w ogóle czegoś się nauczyć. To również
powoduje frustracje i załamania, bo tacy uczniowie po prostu nie mają przed
sobą żadnych wyzwań, wszystko przychodzi im za łatwo i nudzą się przez to na
potęgę.
Nie wiem, jak rozwiązać ten węzeł gordyjski, ale wiem, że dopóki
będziemy kierować się głupio pojętą integracją, nie zmieni się nic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz