piątek, 6 stycznia 2012

Coś za coś.


Wszystko zawsze dzieje się kosztem czegoś innego. Pół biedy, jeśli coś na tym zyskujemy, gorzej jeśli trzeba wybrać mniejsze zło i nijak nie można cieszyć się z dokonanego wyboru. Wybrałam pracę w pobliskim gimnazjum kosztem dojazdu do podstawówki i w zamian za spokojnych uczniów zyskałam możliwość chodzenia do pracy w kapciach. Pogodziłam się z tym i jest dobrze. Muszę odwalać warsztat, żeby dzieci mogły zdać egzamin zamiast porządnie ich nauczyć i to już jest wybieranie mniejszego zła. Frustruje mnie to.
Jest jednak coś, co frustruje mnie o wiele bardziej. Fałszywie pojęta integracja, brak dyskryminacji i poprawność polityczna. Nie powiem, czasem się to przydaje i nie jest złe samo w sobie, jednak użyte w niewłaściwy sposób i w nieodpowiednich celach potrafi napsuć nerwów. A o co konkretnie chodzi? O dzielenie uczniów na klasy lub na grupy.
Z pewnością istnieją szkoły, które są idealne i ich nauczyciele nie mają takich problemów, jak ja, jednak o takich szkołach pisać nie będę, bo w nich nie uczę. Napiszę przykład swój własny, z życia wzięty i bynajmniej nie fikcyjny.
Przychodzi nowy rok szkolny. Uczniowie podzieleni są już na klasy. I tu pierwszy zonk. Bo w ramach braku dyksryminacji dzieciaki nie są podzielone według ocen z podstawówki (wiem, że czasami te oceny nie są adekwatne do wiedzy, ale jednak nie rozmijają się z nią aż tak bardzo). To byłoby niesprawiedliwe i skandaliczne, gdybyśmy dzieci mieli dzielić na te „gorsze” i te „lepsze”. I nikt nie rozumie, że tu nie chodzi o podział na „gorsze” i „lepsze”. O ironio, tu chodzi właśnie o brak dyskryminacji. Bo kiedy mamy tak zróżnicowaną w poziomach grupę, zawsze ktoś zyskuje kosztem kogoś innego.
Albo przerabiam materiał powoli i od początku, żeby słabsi uczniowie mogli sobie poradzić, a tym samym uczniowie mocniejsi mdleją z nudów; albo gnam z materiałem, żeby ci mocniejsi mieli jakieś wyzwanie, ale wtedy ci słabsi siedzą z ustami „na karpika”, bo za nic w świecie nie są w stanie niczego zrozumieć. Uprzedzając pytania, nie jestem w stanie zrobić każdemu dobrze. Jeśli mocniejszej grupie dam trudniejsze zadania, to nie mam kiedy ich sprawdzić, bo muszę skupić się na grupie słabszej (próbowałam, więc wiem, jaki to koszmar i jak szybko kończy się porażką). Coś za coś.
A wystarczy, żeby uczniowie byli mniej więcej na tym samym poziomie i wszystko byłoby prostsze. Tempo dostosowywałabym do danej grupy i już, pozamiatane, wszyscy mieliby szansę się czegoś nauczyć, gdyby tylko chcieli.
Tak samo mam w tym roku z grupą podstawową. Mają jedną godzinę w tygodniu i podejrzewam, że gdyby mieli więcej, pozabijalibyśmy się na 100%. Bo połowa klasy miała angielski jako język dodatkowy w podstawówce i już coś z niego kuma, a „good morning” przyprawia ich o paroksyzmy ziewania, a druga połowa umie powiedzieć tylko „I love you” i „f****”. MUSZĘ zacząć od „good morning” i nie ma przebacz, ale przez to grupa mocniejsza gada, przeszkadza, nudzi się. I ja jestem w stanie to zrozumieć, co nie zmienia faktu, że denerwuje mnie to niezmiernie. Coś za coś.
Nie podoba mi się to, bo pod płaszczykiem integracji robimy krzywdę dzieciakom. Oni albo sobie nie radzą w „lepszej” klasie i załamują się bardzo szybko, a zaległości odrobić nie dają rady, co powoduje kolejne załamania; albo narzekają, że szkoła jest głupia i niczego ich nie uczy, a właściwie to tylko ich cofa i muszą brać korepetycje, żeby w ogóle czegoś się nauczyć. To również powoduje frustracje i załamania, bo tacy uczniowie po prostu nie mają przed sobą żadnych wyzwań, wszystko przychodzi im za łatwo i nudzą się przez to na potęgę.
Nie wiem, jak rozwiązać ten węzeł gordyjski, ale wiem, że dopóki będziemy kierować się głupio pojętą integracją, nie zmieni się nic.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz