Jak to jest ze szkoleniami u tej cudownej braci nauczycielskiej? Ano z
pewnością bywa różnie. Napiszę co nieco
ze swojego poletka, bo najlepiej pisać o czymś, na czym człowiek się zna.
Otóż chodzę na dwojakiego rodzaju szkolenia. Typ pierwszy to szkolenia
wydawnicze. Typ drugi to takie, które organizowane są przez różne ośrodki
szkolenia nauczycieli. Na przykład Wrocławskie Centrum Doskonalenia
Nauczycieli, Dolnośląskie Centrum Szkolenia Nauczycieli, Okręgowa Komisja
Egzaminacyjna (to te dotyczące egzaminów), etc. Można by wymieniać, ale to są
chyba te najważniejsze w moim rejonie.
Te pierwsze to doprawdy śmiech na sali. Można posiedzieć, napić się
kawy, zjeść kilka ciasteczek i dostać gratisy. Bo prawda jest taka, że po to
nauczyciele przychodzą na takie szkolenia. Najczęściej są one po prostu reklamą
podręczników danego wydawnictwa (no ale czego innego można się spodziewać).
Dostać można podręcznik, plakat, długopis itp. (ale bez szleństw, nic
kosztownego, żadnych wycieczek na Bahamy nam nie dają). I tak sobie dogadzamy.
Oni czują się spełnieni i zareklamowani, a my mamy nowe książki albo plakaty, a
przy okazji niejednokrotnie jesteśmy zwalniani z zajęć, bo te szkolenia
najczęściej są w trakcie lekcji.
Typ drugi to już nieco bardziej skomplikowany mechanizm. Ośrodek
organizuje szkolenia, które teoretycznie (z nazwy) powinny być pomocne. I
niektóre z nich są. Naprawdę. Tylko że nigdy nie wiadomo, na co się trafi.
Rekordy pobiło szkolenie, które dotyczyło radzenia sobie z agresją i na którym pani nie potrafiła dać nam konkretnych
rozwiązań (po przedstawieniu konkretnej sytuacji stwierdził, że ona „nie wie,
jak sobie z tym poradzić”) i z problemem zostaliśmy sami.
Niektóre są po prostu sztuką dla sztuki i z takimi niestety stykam się
najczęściej. Prowadzący powtarza jakieś schematy, które są mi doskonale znane
ze studiów i, co najważniejsze, zupełnie nie przekładają się na dzisiejsze
czasy. Albo okazuje się, że dla naszego problemu nie ma rozwiązania, bo prawo w
naszym kraju takowego nie przewiduje. Albo przepisy zmieniają się tak często,
że właściwie po jednym kursie trzeba iść na kolejny, żeby odświeżyć swoją
wiedzę. Ogólnie rzecz biorąc – kicha.
Zdarzają się jednak i takie, które naprawdę się przydają. Są konkretne,
merytoryczne, trudne, ale i przydatne. Właśnie ostatnio na taki trafiłam i
bardzo się z tego cieszę. To znaczy jestem absolutnie załamana, co widać było
tutaj, ale jednocześnie bardzo się cieszę, że nie uczestniczę po raz nie
wiadomo który w kolejnej hucpie.
Mogę się tu u Ciebie powściekać na jedno z wydawnictw?
OdpowiedzUsuńPo latach przerwy, w ramach odskoczni od pieluch, poszłam sobie na takie warsztaty. Wydawnictwo robiące kasę na egzaminach firmowanych przez znaną angielską uczelnię. Pani przedstawicielka, wybitny belfer uczący na kursach przygotowawczych do tych egzaminów - w Grecji. Angielka. Temat? Bycie kreatywnym w wypowiedziach, zwłaszcza ustnych, na egzaminie. Na przykład scenka rodzajowa - uczeń ma za zadanie przeprosić, że się spóźnił na lekcję i podać powód. No i co mówi pani prowadząca? Że zaspanie jest be, uciekający autobus takoż, zwichnięcie kostki również. A co jest cacy? O, na przykład niespodziewana wizyta UFO albo ucieczka przed żarłocznym dinozaurem. No to już się nie dziwię, że uczeń potem twierdzi: Me loose the bus. !
Back to life, back to reality, CUP, please!
Dzięki, musiałam w końcu to z siebie wyrzucić.
(ipi)
Oooo, na takim szkoleniu nie byłam, ale faktycznie takie podejście jest idiotyczne. Normalny, podstawowy powód wystarczy, a jeśli ktoś ma na tyle wyobraźni, że wymyśli UFO to chwała mu.
UsuńA bywają i tacy. Ostatnio uczniowie mieli w wypracowaniu opisać jakiś wypadek i jeden z nich wymyślił, że zaatakował go transformers, a uratował go kolejny transformers. Czytało się BOSKO!