poniedziałek, 2 stycznia 2012

Języki w gimnazjum.

Dużo się w szkole pozmieniało w ramach tej reformy edukacji. Przede wszystkim powstały gimnazja, które teraz wszystkim się czkawką odbijają. To nie był dobry pomysł i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. I nie chodzi mi nawet o to, że w najgorszym możliwym wieku dzieciaki rzucone są na pastwę hormonów w jedno miejsce. Raczej o to, że co kilka lat dostają nową klasę, nowych nauczycieli i zanim zdąży dojść do jakiejkolwiek przyjaźni, zanim klasa zdąży się zgrać, już czas zaczynać wszystko od nowa. To jest chore, niedobre i nic mnie nie przekona, że jest inaczej.
Druga rzecz to te egzaminy. Najpierw sprawdzian szóstoklasisty, który też ma się zmieniać i dodawać coraz to nowe wymagania i przedmioty do listy. Potem egzamin gimnazjalny, który mnie tak naprawdę dotknie dopiero w tym roku (bo dopiero od tego roku punkty z języka będą liczyły się do rekrutacji do szkoły średniej). Egzamin dzieli się na część podstawową i rozszerzoną. Podstawowa będzie liczyć się do rekrutacji już w tym roku, rozszerzona dopiero za kilka lat.  I w końcu po kolejnych trzech latach matura. To jest idiotyczne, ale niemal coroczne zmiany w tych egzaminach są jeszcze gorsze. Co chwila dowiaduję się, że znowu ma być inaczej, że nowa matura jest w zasadzie już bardzo starą maturą, bo teraz jest jeszcze nowsza nowa matura. Co chwila ktoś ma inny pomysł na egzamin gimnazjalny i wciela go w życie, jakby uczniowie byli masą, na której można bezkarnie eksperymentować. 
A tak nie jest. Uczniowie są bardzo zmęczeni (i widzę to doskonale po moich dzieciach). Przerzucani są wymaganiami do egzaminu z każdego przedmiotu. Gubią się w tych zmianach, nie potrafią tego wszystkiego ogarnąć. Żeby uczyć się dobrze, muszą zasuwać ponad miarę, a tu jeszcze czeka na nich projekt edukacyjny, czyli kolejny dziki pomysł, stworzony przez dziwnych ludzi w ministerstwie rzekomo dla dobra uczniów, w rzeczywistości gnębi ich niemiłosiernie. Dla tych lepszych nie ma przebacz – wykorzystywani są do wszystkiego i w trzeciej klasie wypruci są już ze wszelkich dobrych chęci (ale to materiał na dłuższego, i innego, posta).
Wracamy do reformy. Konkretnie do egzaminu gimnazjalnego z języka obcego. Mam trzy lata, żeby dzieciaki do niego przygotować. Tak, przygotować ich do egzaminu, bo na prawdziwą naukę zostaje niewiele czasu. Jeśli ktoś myśli, że w cztery godziny tygodniowo jestem w stanie zrobić to wszystko, czego się ode mnie oczekuje, to gratuluję dobrego samopoczucia. A już nie wspomnę o sytuacji, gdy jakiś nauczyciel ma tych godzin trzy. Nie wyobrażam sobie tego w żadnych koszmarach. I największym problemem nie jest to, że dzieciaki często przychodzą z niemal zerową wiedzą z podstawówki, bo i tak większość książek zakłada powtarzanie wszystkiego od czasownika „to be”. Problemem jest NAUCZENIE czegoś tych uczniów. Najlepiej uczy się poprzez ćwiczenia i powtórzenia (oczywiście nie mówię tu o bezmyślnych powtórkach  - robotach), a na ćwiczenia i powtórki trzeba mieć czas. Jednym wystarczają dwie lekcje, innym potrzeba pięć albo sześć. I tu jest pies pogrzebany – nie mam na to czasu.
Żeby przerobić narzucony mi materiał przez trzy lata na czterech lekcjach tygodniowo, musiałabym chyba mieć klasę geniuszy. Bo nie mam szans, nawet przy grupie trzynastoosobowej, przepytać ich wszystkich, nauczyć wymowy, poćwiczyć słówka (najczęściej w formie gier i zabaw, bo to sprawdza się najlepiej), wytłumaczyć i poćwiczyć gramatykę, nauczyć pisać poprawnie… Mogłabym pisać o tym godzinami, ale wniosek jest jeden – nie jestem w stanie tego zrobić.
A skoro nie mogę NAUCZYĆ, to pewnie mogę chociaż przygotować ich do egzaminu. Otóż pudło. Żeby przygotować ich do egzaminu, muszę ich najpierw czegoś nauczyć, bo jednak egzamin bazuje na wiedzy. Ale załóżmy optymistyczną wersję, że jednak coś tam im do głowy nakładłam, a dodatkowo oni sami są wyjątkowo zdolni i nawet czegoś się tam nauczyli. Przychodzi do egzaminu, który w takim razie powinien być bułką z masłem. I kupa. Bo okazuje się, że pojawia się tam takie coś, jak parafraza zdań. A dzieciaki w ogóle nie wiedzą, o co chodzi, bo nigdy wcześniej nie mieli z czymś takim do czynienia. Może nawet mają wiedzę, która jest od nich wymagana, ale wierzcie mi, parafraza jest naprawdę trudna. Tak samo jak słowotwórstwo, które również jest od nich nagle wymagane. I wszystkie moje dzieci poległy na tych zadaniach, chociaż już znały podstawy tworzenia parafraz i słowotwórstwa (dodam tylko, że mówię tutaj o tych mocniejszych dzieciakach). Dlatego właśnie szlag mnie trafia, kiedy myślę o egzaminach.
I ostatnia sprawa. Teoretycznie uczniowie mają wybór, który język chcą zdawać na egzaminie. Schody zaczynaja się w momencie, kiedy młody człowiek uświadomi sobie, że drugiego języka ma tylko jedną godzinę, szczęśliwcy może dwie (ucząc się od podstaw), a materiał do opanowania taki sam, jak ci przy czterech godzinach na część podstawową. Wtedy nagle przychodzi otrzeźwienie, że wybór jest pozorny i może otworzyć furtkę komuś, kto uczy się języka dodatkowo, na kursach, ale na pewno nie temu, kto zaczął nowy język w gimnazjum.
I tak kręci się to kwadratowe kółko, zwane w naszym pięknym kraju edukacją.

8 komentarzy:

  1. Podziwiam za szczerość:) I trzymam kciuki za egzaminy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pewnie strzelam sobie w kolano, ale obiecywałam sobie uczciwość, więc dzielę się szczerze swoimi doświadczeniami.
    Może ktoś ma inne, lepsze, nie będę się tutaj kłócić, ale moje doświadczenia są właśnie takie, nieco smutne.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Myślę dokładnie tak samo, jak autorka bloga.
    Wnioski są smutne, to prawda. Brak czasu na spokojną pracę z dzieciakami, często brak jakichkolwiek umiejętności i wiedzy uczniów po podstawówce, a papierologia, kontrole, rankingi skutecznie gaszą entuzjazm i chęć do pracy.

    I ja jeszcze jestem w tej grupie, która ma na realizację programu 3 godziny tygodniowo... Płakać się chce.

    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie zazdroszczę, o nie. Można sobie nadrabiać materiał na dodatkowych lekcjach (dla tych, którzy na nie przyjdą), ale to i tak za mało.
      Ale mimo wszystko życzę wytrwałości.

      Usuń
    2. Ba, wg reformy jezyka jest mniej niz było - 450 godzin na trzy lata, u mnie w szkole zostało przeliczone tak:
      jezyk kontynuowany (angielski) 3-3-2 (tak, wlasnie w klasie 3 tylko 2 godziny w tygodniu)
      jezyk wprowadzany w gim - 2-2-2,
      A MEN pieje, ze tak dba o nauke jezykow! Smiechu warte!

      Usuń
    3. Tak teoretycznie powinno być przeliczane, żeby "zrealizować podstawę programową", którą w żadnych innych podziałach zrobić się nie da. Na szczęście mamy taką dyrektorkę, która wie, co w trawie piszczy i stawia na rozszerzanie języka kontynuowanego, a nie na naukę języka drugiego.
      Ja wiem, że to nie jest doskonałe wyjście, ale w aktualnej, chorej sytuacji właściwie jedyne.
      A MEN pieje o wielu rzeczach i w wielu sytuacjach aż mi się scyzoryk w kieszeni otwiera.

      Usuń
  4. To ja coś z innego podwórka. Lektorat angielskiego na państwowej uczelni. Grupa 30-osobowa, półtorej godziny raz w tygodniu, trzydzieści spotkań w semestrze (a jak wypadnie święto lub godziny rektorskie to jeszcze mniej), cztery semestry. Poziom powiedzmy B1 (btw działa jeszcze ta skala?) Egzamin też na tym poziomie. Oprócz General English mam ich jeszcze uczyć słownictwa właściwego dla danego kierunku oraz wygłaszania prezentacji. W trakcie tych dwóch lat studiów każdy musi błysnąć taką prezentacją na zajęciach. Trzydzieści razy dwadzieścia minut (prezentacja kwadrans, pięć min. omówienie)? 6,66 zajęć nie moich. Fajna liczba zresztą.
    Wniosek? Wszędzie ta sama bida.
    (ipi)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przykro mi to mówić, ale lektoraty na studiach to dla mnie całkowita porażka. Pewnie nowy post powstanie :)

      Usuń