środa, 4 stycznia 2012

Niedouczona.


Straszna wiadomość dla wszystkich uczniów, ich rodziców, mojej dyrektorki i mnóstwa innych osób, a przede wszystkim dla mnie samej. Jestem niedouczonym szarlatanem, który zamiast znać fachowe pojęcia ze swojej branży, po prostu robi swoje. Skąd takie przemyślenia? Ano ostatnio zdarza mi się uczestniczyć w kursach (z racji robienia awansu i tak ogólnie, w celach dokształcania się) i na jednym z tych kursów doszłam do wniosku, że jestem naprawdę wyjątkową ignorantką, na dodatek nie posiadającą teoretycznej wiedzy z zakresu pedagogiki i metodyki.
Panie prowadzące ten kurs są naprawdę sympatyczne i ja do nich nic nie mam, ale emanują taką wiedzą i roztaczają taką aurę profesjonalizmu, przy której moje poczucie wartości spada poniżej zera. I na dodatek robią to zupełnie bez wyrachowania, tak całkiem nieświadomie. Bo ja nie czytam każdej kolejnej ustawy, nowelizacji, rozporządzeń ani innych papierków, a one tak. Bo nie wgłębiam się w publikacje naukowe na temat metodyki, a tych ze studiów już dawno wyrzuciłam z pamięci, a one nie. Nie rozpoznaję żadnego z nazwisk, które te panie traktowały jako coś tak oczywistego (znaczy że powinnam znać te nazwiska i prace tych ludzi), że zrobiło mi się wstyd i się popłakałam.
Nie, to nie żart i nie ironia. Siedziałam tam, robiłam minę w stylu: znowu ta głupia alergia (a trzeba nadmienić, że żadnej alergii na stanie nie posiadam) i łzy spływały mi po policzkach, a oczy świeciły jak latarnie o północy. Nie chlipałam ani nie wydawałam żadnych innych serce rozdzierających jęków i pewnie dlatego panie miłosiernie spuściły zasłonę milczenia w temacie moich łez, bo nie wierzę, że tak po prostu ich nie zauważyły (chyba że wzięły moje ciągłe pocieranie gałek w celu pozbycia się wyżej wymienionych za oznakę zmęczenia).
No tak, wniosek jest jeden – należy się dokształcić, i to jak najszybciej i jak najrzetelniej. Jest jednak pewien problem, który chyba uwiera w tym wszystkim najbardziej i robi ze mnie jednostkę niedouczoną i niedorozwiniętą niemalże – ja po prostu wielu z tych rzeczy nie rozumiem. A nawet jak rozumiem, to nie widzę w nich sensu. Debatowanie nad tym, jakimi metodami uczę i jakich technik używam w pracy z dziećmi wydaje mi się absurdalne. Już samo poznawanie nazw tych metod, ich charakterystyki, już sam fakt, że ktoś miał ochotę i kaprys je ponazywać, scharakteryzować i kazać się komuś ich uczyć jest dla mnie fenomenem samo w sobie.
Nie teoretyzuję. Uczę. Może to dobrze, może źle. Nie mam czasu na czytanie tych wszystkim mądrych książek i ustaleń, rozporządzeń i innych papierków (chociaż właściwie powinnam, bo przecież traktują o moim zawodzie). Uczę. A przynajmniej staram się to robić, bo coraz bardziej rozszerzona papierologia zaczyna mi to skutecznie uniemożliwiać.
No i w końcu ostatnie stwierdzenie, które w zawodzie nauczyciela jest najbardziej adekwatne do sytuacji – papier wszystko przyjmie. Tak było do tej pory i tak będzie zawsze. Możemy napisać cuda na kiju i nawet wykazać się jakimś tam wynikiem, ale prawda jest taka (przynajmniej w moim przypadku), że robię, co mogę. Nie zawsze jest to zgodne z tym, co napisałam, bo jakim cudem w kwietniu mogę przewidzieć, na jakim poziomie będę miała uczniów i co uda mi się z nimi zrobić. A potem trzeba robić poprawki, aneksy, a potem zdarza się lepsza klasa i cały cyrk z papierkami zaczyna się od nowa. Ale papier wszystko przjmie.
No i postanowienie na nowy rok – dokształcić się w zakresie teorii.


2 komentarze:

  1. Ech, ten perfekcjonizm. Czy Twoi uczniowie naprawdę skorzystają na tym, że zaczniesz precyzyjnie rozróżniać approach, method i technique tudzież orientować się, która z Twoich intuicyjnie wypracowanych techniques należy do którego approach? Owszem, fajnie jest poczytać od czasu do czasu, co nowego wymyślili metodycy, ale bez spinania się. Heh, spotkałam po latach uczennice, które poszły na anglistykę i przyznały, że nieustannie konfrontują to, czego się uczą na metodyce z moimi poczynaniami w klasie. I za nic nie mogą ich dopasować do żadnego approach czy method. Yhy, gorzka pigułka w lukrze. Bo nie-metodycznie jakoś je do tej anglistyki przygotowałam...
    Ale fakt, ja uczyłam w czasach, gdy papierkologia tak nie szalała.
    Wybacz, że się tak mądrzę, ale też przeżywałam podobne dylematy. I dziś, zamiast czytać teoretyków, wolałabym ćwiczyć żywy język, bo w dobie internetu, kablówki i włóczących się po świecie uczniów, chyba to jest głównym problemem anglisty.
    (ipi)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uczniowie nie skorzystają, ale skorzysta papierologia, która się rozwija i ma się o wiele lepiej niż jakiekolwiek proces nauczania. Niestety...

      Usuń