Czy można stworzyć film, w którym już sama muzyka zabiera człowieka do raju? Znałam tą muzykę na długo zanim zobaczyłam film. Z tą muzyką wiąże się duża część mojego życia. Sama muzyka zabierała mnie zawsze tam, gdzie akurat chciałam być. Film obejrzałam dopiero teraz i właściwie nie wiem, dlaczego tak późno...
"1900: człowiek legenda", bo o ten film tutaj chodzi, miał wszystko to, czego oczekuję od filmu. Nie wspaniałe efekty, nie wartką akcję, ale masę uczuć zamkniętą na kawałku taśmy. Uczucia zamknięte w muzyce nagle się uwolniły, dostały kształtu, zaczęły fruwać. Dziecko pozostawione na statku staje się geniuszem gry na fortepianie-tak w skrócie można by opisać tą historię, ale nie o tak płytką sprawę tu chodzi.
To film, który dotyka głębi mojego jestestwa, który dociera do mnie, jak mało który. Taki, który definiuje moje życie. To kawałek kinematografii, który ma w sobie to COŚ, w czym niczego bym nie zmieniła, dopracowany od pierwszej do ostatniej sceny. Muzyka, zdjęcia, aktorzy-ideał.
Ciężko jest opisać, co się czuje po obejrzeniu "1900...". To nie jest film, który łatwo opisać, zamknąć w kilku zdaniach. Treść niby banalna, dialogi nieskomplikowane, ale ile wrażeń zamkniętych jest w muzyce, tego żadne słowa nie opiszą. Może dlatego tak bardzo do mnie dotarł-bo film ściśle związany jest z muzyką, a ta działa na mnie lepiej niż niejeden obraz...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz