poniedziałek, 13 lipca 2009

Wspaniałe życie nauczyciela...

Nauczyciele zarabiają mnóstwo pieniędzy… Z takim poglądem spotykam się tak regularnie, jak z żadnym innym. A przynajmniej za pracę, którą wykonują. I co ja mogę na to odpowiedzieć… Posta na temat cudowności pracy nauczyciela już napisałam, więc nie będę się powtarzać, jednak chciałam nawiązać do tych nieszczęsnych zarobków samych w sobie.
Pod względem pieniędzy trzeba zauważyć, że szkoła jest wyjątkowym przykładem równości. NIKT nie zarabia tam więcej, jeśli nie zrobił odpowiednich kursów, szkoleń, itp. Mężczyźni, kobiety, ciemnoskórzy, katolicy, ateiści-wszystko jedno. Liczy się pozycja, lata pracy i ilość godzin, nic więcej. I, o dziwo, z tym też się nie zgadzam... (wiem, trudno mi dogodzić). No bo niby dlaczego jakaś osoba, która przychodzi tylko na swoje godziny i odwala je jak najmniejszym kosztem dostaje tyle samo, co inna osoba, podczas gdy ta "inna osoba" wypruwa sobie żyły, organizuje konkursy, przygotowuje dodatkowe materiały-no, po prostu się stara. Mam koleżankę-polonistkę-która co roku zapracowuje się na śmierć dla tych dzieciaków i właściwie nic z tego nie ma. Żadnych premii, żadnych dodatkowych pieniędzy, żadnych bonusów, nawet typowanie do nagrody ministra jak do tej pory nic nie dało, a wiemy wszyscy w szkole, jak bardzo na nią zasługuje. O, przepraszam, co kilka lat dostajemy jakiś ochłap na otarcie łez za wzorową pracę. I jaką ja mam w tym momencie motywację, żeby pracować lepiej. Nie da się ukryć, że ten system zachęca do pewnego rodzaju patologii, do odwalania pracy byle jak. I ja się wcale nie dziwię, że niektórzy tak mają.
Dlaczego więc staram się nie wpaść w tą pułapkę? Bo chcę dobrze wykonywać swoją pracę, a nie tylko odrabiać godziny, nawet jeśli nic mi z tego nie przychodzi. Bo lubię to, co robię i chcę dzieci nauczyć, nawet jeśli one nie do końca tego chcą. Bo nie lubię robić czegoś byle jak. Niejednokrotnie słyszę głosy, że jestem głupia, że się nie opłaca, że nie warto, że chyba rozum straciłam, żeby za te pieniądze się tak szarpać. System też nie ułatwia mi pracy. Materiał ma być przerobiony, bez względu na to, czy uzniowie faktycznie umieją, czy też nie. Mam przerobić tematy i tyle, rozliczyć się u pani dyrektor, która z kolei rozliczy się z kuratorium. A już w przyszłym roku szkolnym tenże system dojdzie do granic absurdu.
Mieliśmy napisać plan na trzy lata według godzin, które wychodzą nam w ciągu roku i według tego samodzielnie opracowanego programu realizować ściśle to, co tam napisane. Pomijam tak „nieistotny” szczegół, jak ten, że nigdy nie możemy być pewni, ile będziemy mieć godzin, nie mając przed sobą planu, ale to się jakoś mniej więcej da przeskoczyć (niestety, mniej niż więcej, ale trudno…) Problem w tym, że w tym systemie nieistotne jest, czy dzieci czegoś tak naprawdę się nauczą, czy wpisałam tyle ćwiczeń, ile rzeczywiście będzie potrzeba… To wszystko sprawa drugorzędna. Jeszcze pół biedy, jeśli trafię na takie dzieci, które rzeczywiście się uczą i będę mogła z nimi bez problemu pracować. Wtedy może uda mi się wcisnąć jakieś zabawy, quizy, dodatkowe ćwiczenia, pomoce naukowe. Jednak w przypadku uczniów nieco trudniejszych, a takich jest coraz więcej, nie mam szans na zrealizowanie tego, co napisałam. A muszę, bo inaczej na mnie siądzie dyrekcja, a na nią kuratorium. I tak jestem na samym dole łańcucha pokarmowego.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz