Jutro pożegnanie mojego ucznia. Najsmutniejsze, bo już na zawsze. Nie wiem, jak go pożegnać. Jako osoba nieco pokłócona z religią nie za bardzo widzę sens się modlić. Kwiaty nie oddają tego smutku. Kondolencje od bądź co bądź jednak obcej osoby raczej nie wchodzą w rachubę, złoży je pewnie Pani Dyrektor od wszystkich nauczycieli. Tymczasem teraz przepełnia mnie ta żałoba i nie wiem, co z tym fantem zrobić. Dlatego nie będę robić z tym nic. Niech trwa, niech pozwoli mi płakać, żałować, boleć. To też w końcu przejdzie.
Zastanawiam się, jak to będzie, gdy zaczną odchodzić naprawdę bliscy mi ludzie. Moja mama, na przykład. Mówiąc szczerze, w ogóle sobie tego nie wyobrażam, a przecież ona nie jest wieczna. Dopiero w pewnym momencie człowiek uświadamia sobie, że jego rodzice nie są wieczni. O ojcu nie chcę pisać, ale z mamą mam świetny kontakt. Nie mogę powiedzieć, żebyśmy się nie kłóciły, żebym czasem nie miała jej dość, żeby była sielanka. Tak nie jest. Jest normalnie, po ludzku, ze wszystkimi dobrymi i złymi stronami.
Jednak kiedy pomyślę, że jej mogłoby zabraknąć, ogarnia mnie panika. Czysta forma paniki, która zabiera oddech i wyciska łzy z oczu. Nie mogę, nie potrafię sobie tego wyobrazić. Może lepiej sobie tego nie wyobrażać, może lepiej żyć chwilą. Tylko takie momenty, jak ten przypominają, że nic nie trwa wiecznie.
Dlatego pozostaje mi tylko zapłakać. Tylko tyle, aż tyle. Może on to zobaczy, może poczuje, może nic z tego. I tylko we mnie będzie smutek i żal...
rety... odnośnie śmierci rodziców - mam dokładnie takie same lęki...
OdpowiedzUsuń