Znowu czytam i słucham tylu opinii na temat nauczycieli, że uszy i mózg mi puchną. Że mamy tak dobrze, że jesteśmy jak pączki w maśle, że mamy wakacje i tyle wolnego, że pracujemy po 18 godzin tygodniowo, że za swoją pracę dostajemy wystarczająco dużo, że nam za dobrze i nie mamy prawa krzyczeć o więcej... no żyć nie umierać. Zastanawiam się jednak, dlaczego ci ludzie, którzy tak krzyczą, nie wybrali zawodu nauczyciela. No bo skoro im też mogłoby być tak cudnie, to po co utrudniać sobie życie inną pracą?
Nie mam siły już pisać kolejnego poematu, jak to nam cudnie, kiedy uczniowie nas wyzywają, kiedy olewają nasze uwagi, kiedy nie słuchają na lekcjach, a potem mają pretensje, kiedy musimy rozmawiać z roszczeniowymi rodzicami i tłumaczyć się im (!!!), dlaczego ich cudowne dziecko ma słabe oceny i dlaczego i o co ja mam w ogóle pretensje. Wspaniale jest z pewnością, kiedy uczeń pali pod szkołą, a na zwrócenie uwagi reaguje, w najlepszym razie, wzruszeniem ramion. W najgorszym jestem zwyzywana, mam się odpie.... i nie wtrącać w nie swoje sprawy. Bezsilność, bezradność. Gdyby w ten sam sposób odezwał się obcy mi człowiek, pewnie dostałby w twarz. Tutaj nie mogę zrobić nic. Oj, przepraszam, mogę mu wpisać uwagę, wezwać rodziców, dać reprymendę. Tak więc dopisuję się do tego tysiąca uwag, które już figurują w zeszycie uwag, wzywam rodziców, którzy być może przyjdą i wysłuchają obojętnie co mam do powiedzenia, albo i nie. Uczeń już wie, że będzie miał zachowanie naganne, więc kolejna uwaga nie robi mu różnicy i dalej bezkarnie mnie wyzywa i opluwa (na razie tylko metaforycznie).
Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież są kuratorzy, policja (bo przecież jestem "urzędnikiem państwowym"), sąd. Tylko że jak już jakiś nauczyciel upomni się o swoje prawa to się z niego śmieją, bo przecież z "niesfornym dzieciaczkiem" powinien poradzić sobie sam. Tyle że "dzieciaczek" jest wyższy i silniejszy niż ja, a ja nie mam innych narzędzi, żeby sobie z nim poradzić. A najgorsze jest chyba co innego-że on o tym wie i potrafi to doskonale wykorzystać przeciwko mnie.
Kiedyś rozmawiałam z kuzynem na ten sam temat i oczywiście jego argumenty były takie same, jakie słyszałam już tysiące razy-ja bym go walnął. Może nie użył tak kulturalnego słowa, ale sens był ten sam. Tylko że jak ja go "walnę" to wylecę z pracy, jak go wyzwę, to wylecę z pracy, bo przecież "my, dorośli, nauczyciele, musimy być dojrzalsi niż oni". Nie mam żadnych możliwości i po uświadomieniu sobie tego faktu chwilami mam ochotę rzucić to w diabły.
Jednak nie robię tego, bo są uczniowie, dla których warto się starać, z którymi cudownie jest pracować, którzy sprawiają, że serce rośnie. Dla nich tam jestem i jakoś znoszę te obelgi, które czasami sprawiają, że płaczę w domu z bezsilności. Są takie dzieci, które chcą się czegoś nauczyć i pewnie nie dlatego, że uczą się dla siebie (raczej nie ten wiek), ale dlatego, że czują, że kiedyś im się to przyda. Przynajmniej kiedyś... Tacy uczniowie sprawiają, że chodzę do pracy, że przygotowuję się na każdą lekcję z osobna, że wymyślam zabawy i quizy. Bo oni to doceniają, lubią, cieszą się i uczą.
Także nie będę udowadniać, że nie jestem wielbłądem, nie będę się kopać z koniem, czy inne takie przysłowia.
Powiem tylko jedno-skoro nam tak dobrze, to nie zazdroście nam, tylko IDŹCIE UCZYĆ!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz